środa, 8 kwietnia 2015

GAIDEN cz. II




 Rozdział II

Drake.



Zerwałem się do biegu. Nie sądziłem, że moje pozbawione skrupułów serce zacznie bić tak szybko, jakby od tego zależała cała moja życiowa energia. Niknące pod wpływem stresu i szybkości nadchodzących zdarzeń oddechy powoli rozpływały się w nicości, kiedy sam stoczyłem się po schodach, w zupełności nie wiedząc, co teraz począć. Nie miałem dokąd iść. Nie miałem  do kogo iść. Nie miałem podstaw, by ruszyć przed siebie, ale coś, jakby wewnętrzny głos, powtarzał „wstań. Jeszcze nie możesz się poddać.” Ciemność penetrująca mój umysł całkowicie nie potrafiła odebrać mi resztki godności. Biegłem. Nic innego się nie liczyło. Bo przecież Dowell chronił mnie, znając cenę za zdradę kraju. Wiedział. Rachował i szacował konsekwencje. Schody dłużyły się, nie pozwalając mi dotrzeć do końca, jednak kiedy już udało mi się znaleźć na dole, twarde, silne ramię zagrodziło mi ostatnią wolną przestrzeń. Przerażenie skupiło się w moim organizmie, tworząc nieprzeniknioną barierę ochronną dla wszystkiego, co skupiało się w moich myślach.
Nie myślałem nad tym, co może mnie czekać. Uniosłem wzrok powoli, po chwili skupiając go na sylwetce, która odgrodziła mnie od jedynej drogi ucieczki. Dokładnie obserwowałem.
Wyższy ode mnie mężczyzna z  czarnymi, onyksowymi wręcz oczami przenikającymi mnie do bólu nie pozwolił mi już się ruszyć. Zamiast tego powalił mnie na ziemię i wygiął rękę, zakładając ją na moich plecach niczym dźwignię. Jeden, nieostrożny ruch i na pewno bym z nim przegrał. Nie miałem nawet odwagi użyć tego, czym uraczyły mnie eksperymenty. Nie wiedziałem, czy przypadkiem nie zostanę przez to zlikwidowany, na razie musiałem uważać. Uważać, by niepotrzebnie nie zdradzić wszystkich swoich asów w rękawie, które w końcu mogłyby uratować mi życie. Pisnąłem. Czułem się jak zwierzę prowadzone na ostatnią wędrówkę po rzeźni. Atmosfera panująca w mieszkaniu patroszyła mnie, sprawiała, że wszystko widziałem zupełnie jak przez kalejdoskop, kolory zlewały się w jedno, zaraz jednak pękając i dając się unieść natłokowi gorącego powietrza. Cisza przerwana rzężeniem mocnego, ciężkiego obuwia wylewała się z moich uszu, sam nie dostrzegałem nic więcej. Nic poza jego postacią. W końcu po dłuższym leżeniu na podłodze podniósł mnie i nie puszczając moich nadgarstków przyparł mnie tyłem do siebie do ściany. Za nim stało jeszcze dwóch, również ubranych w długie, granatowe mundury. Jedyne, co dostrzegałem dobrze, były odznaczenia. Srebrne gwiazdy na pagonach rzucały się w oczy, jakby przyciągając je do siebie. W obliczu zagrożenia węszyłem jedynie podstęp. Zimna ściana koiła temperaturę mojego rozpalonego ze stresu ciała. Rzucałem się, co innego mógłbym robić? W powietrzu uniósł się w końcu zapach siarki oraz benzyny, a mężczyzna, który mnie trzymał, szybkim ruchem przerzucił moje ciało przez ramię i wyniósł z budynku.
Wrzucono mnie do samochodu. Ta sama furgonetka… Ta sama, która podjechała po doktora Kurza. Doskonale rozróżniałem zarysy postaci. Z piskiem opon ruszyliśmy, zostawiając w tyle moją przeszłość. Trzy miesiące życia właśnie teraz płonęły, pozwalając wspomnieniom ulecieć wprost do atmosfery.  W zupełności powinno wystarczyć mi to, że żyję, ale nie. Nie umiałem pogodzić się ze śmiercią niewinnego człowieka, który kosztem swojego życia starał się przywrócić mi dawne życie. Dawną postać.

Miejsce, do którego mnie zabrali, niczym nie różniło się od jednego z tych standardowych mieszkań, o których kiedyś wspominał mi Dowell podczas jednej z wielu rozmów o ludziach i życiu w społeczeństwie. Była kuchnia z wyposażeniem, był salon, łazienka i nawet sypialnia z cudownie wyglądającym łóżkiem. Nie rozumiałem, dlaczego mnie tutaj przyprowadzili. Zgodnie z tym, co przewidywałem, miałem zostać albo zastrzelony, albo pojmany i siłą wrzucony do celi, żeby potem wznowić badania nad ich super-tajną bronią. W końcu właśnie na taki cud czekali, o ile mogłem nazwać tak samego siebie w obliczu całej tej sytuacji. Facet, który mnie tutaj przyprowadził, zdjął mundur, rzucając go na kanapę i wszedł w mieszkanie, prowadząc mnie do środka. Wtedy też pierwszy raz dostrzegłem uważnie jego twarz dokładnie, ze wszystkimi detalami. W tym wydaniu nie wyglądał już jak maszyna do zabijania, a zwykły, statystyczny mieszkaniec miasta. Typowy młody mężczyzna ze śniadą karnacją, przydługimi kasztanowymi włosami i piwnymi oczami. Nie miał zmarszczek, przynajmniej nie rzucały się one jakoś bardzo w oczy. Delikatne zarysy mięśni odbijały się na białej podkoszulce, podczas gdy ja lustrowałem go dalej wzrokiem. Byłem ciekawy, kim jest i dlaczego przyprowadził mnie w takie miejsce. Musiałem wiedzieć.
-Siadaj, chłopcze, już jesteś bezpieczny.
Burknął do mnie i obdarzył mnie krótkim, nikłym uśmiechem. Z początku czułem, że mnie zwodzi, jednak jego spokojny, niczym nie podburzony wyraz twarzy nie pozwalał mi myśleć o nim inaczej niż o żołnierzu, który wykonywał rozkazy dowództwa i najwyraźniej nie wiedział, kim jestem. Fakt ten jednak pozytywnie wpływał na moją sytuację tutaj, nierozpoznany mogłem łatwo uciec i nie sprowadzić na siebie kolejnych kłopotów. Musiałem odkryć, kto stał za zabójstwem Dowella i za tymi całymi eksperymentami, które skazały na śmierć nie jednego człowieka. Kobiety, mężczyzn, a nawet dzieci. Sam, kiedy trafiłem do ośrodka badawczego, miałem jakieś 13, 14 lat. Reszty nie pamiętałem. Zabrali mi wszystko, od tożsamości po wspomnienia. Wszystko, łącznie z godnością i jakąkolwiek możliwością życia w społeczeństwie jako normalny dzieciak. Zupełnie, jakby czyjeś życie było jedynie niszowym produktem, dostępnym w każdym supermarkecie po taniości. Nic więcej ich nie interesowało. Jeśli nie byłeś martwy, byłeś przydatny, zaś kiedy umierałeś, wyrzucali cię na śmietnik, by w ciągu nie więcej niż godziny zastąpić cię nowym, świeżym, nieskażonym okazem. Koło życia toczyło się, urywało, a potem wymieniano na nowe. Taka właśnie była kolej rzeczy, której nie chciałem zrozumieć. A chociaż może… rozumiałem ją doskonale. Doskonale też widziałem, że ludzie zamieszani w swoje badania, nie bacząc na trupy i zapach śmierci w laboratorium, byli gotowi oddać największą stawkę w zamian za sukces. 
Starszy znowu zaczął nalegać, bym usiadł obok, a moje nogi same skierowały się w jego stronę, po chwili zaś usiadłem na kanapie, twardo wbijając w niego wzrok. W tle dało się słyszeć jedynie jakiś delikatny, blues’owy kawałek, podczas gdy on wyjął z kieszeni papierosa i odpalił go szybkim, niemal niezauważalnym ruchem za pomocą srebrnej zippo.  Śmierdziało, zupełnie jak na korytarzu obok pokoju doktora, kiedy po kilku godzinach siedzenia w zamkniętym pomieszczeniu, w końcu je otwierał.
-Powiedz mi, kim jesteś?- głos mężczyzny nie brzmiał, jakby chciał mi zrobić krzywdę, chociaż może były to pozory? Wyciągnąć ze mnie informacje, a potem zabić i wrzucić do piwnicy? I takie obiekcje miałem, jednak nie zamierzałem się zbyt  łatwo im poddawać, Dowell od dłuższego czasu powtarzał mi „nie zrozumiesz, dopóki się nie przejedziesz”, cokolwiek miało to znaczyć. Może miał rację? A może z drugiej strony skończę jak on? W kałuży własnej, szkarłatnej krwi?
-Jak masz na imię?- głos śniadego znów dopadł moje uszy, nakierowując mnie na oczekiwany ton wypowiedzi. Ja jedynie skinąłem, dłuższą chwilę jeszcze milcząc, jednak łagodny wyraz twarzy  żołnierza skłonił mnie do otworzenia ust i wydania z nich choćby minimalnie słyszalnego dźwięku.
-Arata.- burknąłem pod nosem, bardziej do siebie, niż do kogokolwiek innego, jednak na chwilę obecną powinno to wystarczyć. Przynajmniej ja tak uważałem, bo chciał, czy nie chciał, to ja mogłem czuć się tu ofiarą.- A Ty?
-O, odezwałeś się! Jestem Ci za to coś winny, naprawdę. Myślałem, że cały czas będziesz patrzył na mnie wymownie z tym twoim mordem w oczach.- mruknął do mnie całkowicie poważnie, by zaraz się roześmiać i poklepać mnie po głowie. Odważny koleś, nie powiem. Jeszcze nie znał moich możliwości, więc dlaczego był do mnie tak przyjaźnie nastawiony?- Mnie nazywają Rambert, albo ewentualnie, jeśli wolisz imię- Drake.
-Drake? Spoko, może być i tak.
Nie rozumiałem tego człowieka mimo wszystko. Ale dlaczego mi ufał? Dlaczego zachowywał się tak, jakbyśmy znali się od długiego czasu? Dlaczego nie czułem się przy nim obco i nie uważałem, żeby przypadkiem mnie nie skrzywdził? Czy to on był winien śmierci Dowella?
Pytania się mnożyły, ilość odpowiedzi drastycznie malała.
Arata… w co ty się wpakowałeś?

wtorek, 7 kwietnia 2015

Yoshino

Na dziś ostatni one-shot, którym mogę się podzielić. 
Wypracowanie z Ferdydurke nie powstanie samo, niestety.





YOSHINO

Kolejny cichy, niewyróżniający się niczym dzień. Siedziałem, zresztą jak zwykle, w Twojej kuchni, w dłoni ściskając kubek mocnego espresso. Ty w milczeniu szykowałeś obiad, trafniej nazywając to budowaniem bomby atomowej, bo od czasu do czasu z garnka wyciekała bliżej nieokreślona substancja. Zaśmiałem się cicho, widząc, jak przejęty zakładasz na siebie fartuch. Kociaku, dobrze wiesz, że wyglądasz w nim uroczo i bezgranicznie seksownie. Podszedłeś do mnie i w przelocie łapiąc łyżkę, ucałowałeś moje usta. Powiem szczerze- kocham Cię, ale przy Tobie w końcu umrę z głodu, Magdą Geissler to Ty nie zostaniesz.
Nie komentowałem Twoich poczynań, bawiły mnie bardziej niż to, kiedy spadłeś ze sceny. Wiesz, co wtedy pomyślałem? „Kłoda. Pień ściętego drzewa.” Przerwałem wtedy występ, bo nie wytrzymałem z nasilającego się wybuchu śmiechu.
W końcu postawiłeś przede mną talerz pełen apetycznych kąsków. Nie spodziewałem się, że z tego kuchennego Czarnobyla wyjdzie coś tak wspaniałego i cieszącego oko, nos oraz podniebienie.
-No, no!- klasnąłem w dłonie, by wyrazić swoje zadowolenie i uznanie dla tak wyglądającego posiłku. Jednak umiesz się starać nie tylko na próbach i koncertach, złowrogi Lider-sama. Sprawdzasz się również jako wielofunkcyjny robot kuchenny i cieszyło mnie to ogromnie, bo sam niestety prędzej spaliłbym Twoje estetyczne mieszkanie, niż pokroiłbym sałatę. Wiesz co? Wcale nie byłem głodny. A może i byłem, ale patrząc na Ciebie, miałem ochotę złapać Cię od tyłu i po prostu przelecieć. Nie, nie. To zbyt mało powiedziane. Pieprzyłbym się z Tobą długo i namiętnie, dopóki oboje nie padlibyśmy ze zmęczenia. Ta opcja przemawiała do mnie bardziej, nawet niż gapienie się na Twój tyłek ubrany w fartuch. Skąpy, figlarny, uroczy. O tak, to najlepsze słowa oddające sens całej tej sytuacji. Przyciągnąłem Cię do siebie, by po chwili zacząć namiętnie całować Twoje usta. Chuj z tym, że raz po raz patrzyłeś na mnie z wyrzutem, a zaraz potem zerkałeś na nietknięte przeze mnie danie. Wybacz, Kaoru. Byłeś znacznie smaczniejszy niż twór, który dla mnie przygotowałeś.
W końcu ulegle przymknąłeś oczy i usiadłeś mi na kolanach okrakiem. Lekko przywarłeś mnie do krzesła i dobrałeś się do rozporka od moich dżinsów. Jesteś zbyt pewny siebie, Skarbie. Ale mnie to pasowało.
Czując Cię na sobie zwyczajnie zapragnąłem więcej. Objąłem Cię ciasno za kark, coraz dokładniej i bezczelniej wpijając się w Twoje usteczka. Coś chyba do mnie mówiłeś, jednak nie robiło mi to różnicy i już po chwili wstałem z Tobą w ramionach, zaraz sadzając Cię na stole.
-Kyo..- jęknąłeś nagle, czując jak dobieram się do paska Twoich spodni. W kuchni rozległ się charakterystyczny trzask odpinanej klamry, będący melodią dla moich uszu. W tym momencie chciałem już tylko znaleźć się w Tobie i pieścić to Twoje bezbronne ciało. O tak, Twoje słodkie, przeciągłe jęki… Pamiętasz, jak któregoś pięknego dnia zaczęliśmy się kłócić, kto będzie Uke, a kto Seme? Ja od początku wiedziałem, że to Ty wylądujesz na dole, Kociaku.  
Powoli pozbyłem się swoich ubrań i agresywnie położyłem Cię na blacie stołu, zaraz wygodnie usadzając się między Twymi zgrabnymi udami. Wiedziałem, że zawsze wolisz robić to w łóżku, ale nie było czasu na przenoszenie się do sypialni. Zresztą teraz chyba nie robiło Ci to różnicy. Ja chciałem Ciebie, a Ty mnie. Żadnej filozofii w tym nie było, a jeśli jednak, to i tak miałem ją głęboko w dupie.
Wstrzymałeś oddech, czując jak zimnymi dłońmi wodzę po Twoim ciele, po chwili zatapiając się nimi w Twoich bawełnianych bokserkach. W tym momencie chciałem powiedzieć Ci, że szykuje się coś mocniejszego, ale chyba nie chciałem psuć Ci humoru, czy czego tam innego. Zamiast tego przejechałem językiem po Twoich wargach, zaraz schodząc niżej, na kark i zrobiłem na Twojej szyi sporą, czerwoną malinkę.
Prawie poczułem smak Twojej krwi, a Ty doskonale wiesz, że ją uwielbiam. Jest taka słodka i narkotyczna.
-Kaoru, rozluźnij się.- mruknąłem cicho i zsunąłem z Ciebie resztę ciuchów. I powiem Ci tak- nienawidzę tych Twoich kurewskich bokserek. Za chuja nie radziłem sobie ze ściągnięciem ich z Ciebie.
Byłeś już nagi, a mnie rozparła energia, liczyła się tylko i wyłącznie teraźniejszość. I wiesz co? Przeleciałbym Cię nawet wtedy, gdy na Ziemię wpadliby z przyjacielską wizytą jacyś popieprzeni Marsjanie. Językiem szturchnąłem Twój i po chwili wdarłem się w Ciebie swoją sztywną męskością. Nie przygotowałeś się wystarczająco, Kociaku. Wydałeś z siebie syknięcie, a zaraz potem krzyknąłeś, zalewając się łzami bólu. O nie, teraz już mi nie mogłeś uciec, nie miałeś ze mną żadnych szans. Zacząłem się w Tobie poruszać, byś z czasem otarł łzy i ułożył dłonie na moich ramionach, by lekko drapać mi skórę. Seks z Tobą był jak stanie na krańcu między życiem, a śmiercią. Cholernie pociągający i ekscytujący. Pamiętam, że wtedy nazwałeś mnie suką, bo robiłem to niedelikatnie. Chuj z tym, dobrze wiedziałem, że tak tylko gadasz. A zresztą lubiłem, jak podczas seksu poniżałeś mnie i wyzywałeś od kurew, dziwek i szmat. To mnie nakręcało.
Rozpychałem Ciebie sobą, po chwili wgryzając się mocno w Twoją szyję. Skarbie, to już Ci nie przeszkadzało? Tak ślicznie jęknąłeś prosto do mojego ucha. Zwarłeś mięśnie w napływie emocji, mmm. Jesteś taki ciasny, że aż brakuje mi słów na opisanie tego, co czułem, gdy się kochaliśmy.
Zagryzłeś wargi w odpowiedzi na mocne pchnięcie z mojej strony. Ale musisz przyznać, że nie miałeś powodów do narzekania. Było Ci ze mną dobrze, tak wiem- cholerny narcyz ze mnie. Za to jak ładnie dochodziłeś, kiedy któryś raz z kolei trafiałem w Twój czuły punkt. Z premedytacją chwyciłem w dłoń nóż, który aż sam się prosił o użycie, leżąc tak bezczynnie obok nas. Wybacz, ale jestem sadomasochistą i wiesz, że inaczej nie sprawiłoby mi to tak cholernej frajdy. Jedną ręką rozciąłem Twój brzuch, by zaraz zatopić się ustami w ciemnobrunatnej cieczy. Znowu jęczałeś. Prosiłeś mnie o więcej, ja ulegle Ci to dawałem.
Nabiłem się na Twoją prostatę. Twoje ciało, ach to słodkie bezbronne ciało było całe moje, a ja czułem, jak powoli dochodzę. Powtarzałeś tylko „więcej, mocniej”. Nawet nie wiesz, jak mnie to cieszyło. Byłeś taki niewinny, z pożądaniem wpatrywałeś się w moje oczy, oddawałeś każdy mój nawet najbardziej agresywny i brutalny pocałunek. I wtedy też wylałem się w Tobie. Mokra, gęsta i lepka substancja wypełniła Twoje wnętrze, a zaraz potem symfonia Twoich jęków dopełniła ostateczny epilog naszego szybkiego numerku. Co z tego, że byliśmy na tyle głośno i z pewnością pół wieżowca nasłuchiwało się z ciekawością, co się u nas działo?
Pierdol ich.
Kaoru, byłeś mi ostoją, ale nie myślałem, że aż tak szybko się rozejdziemy. Mimo, iż już dawno Ci wybaczyłem zerwanie, nadal nie jestem w stanie pojąć, czy było Ci ze mną aż tak źle, czy po prostu miałeś taki kaprys i odwidziało Ci się bycie ze mną. No cóż, każdy ma swoje widzimisię.
Chuj z tym, ja żyję dalej i jak widzisz codziennie na próbach- jest mi zajebiście dobrze. I powiem Ci tyle- wciąż gapię się na Twój tyłek, wyobrażając sobie tamten słoneczny dzień.

Higanbana

W oczekiwaniu na kolejną część GAIDEN, uraczę was czymś innym.
Sezon pt. OKURDEZOSTAŁO10DNIDORADY uważam za rozpoczęty. Mam do zrobienia trochę prac, więc trzymajcie kciuki. Jak tylko znajdę chwilkę czasu, naskrobię resztę drugiego rozdziału, obiecuję.



HIGANBANA

Westchnąłem ciężko wtulając głowę w Twoją klatkę piersiową. Tego dnia byłeś spięty, a serce biło niezwykle niezrównoważonym rytmem, dając mi tym samym do zrozumienia, że jesteś czymś bardzo zaniepokojony. Nie pytałem, wydawało mi się, że jeśli będziesz chciał mi o tym powiedzieć, to po prostu to zrobisz. Kto wie, może nawet by Ci ulżyło. Milczałem, powstrzymując się od rozpoczęcia szerszego dochodzenia, by po chwili czule ucałować Twój tors. Poruszyłeś się tylko niespokojnie i przymknąłeś oczy, wzdychając cicho, chyba ze zmęczenia. Trwałem tak przez kilka najbliższych minut, wciąż nie zmieniałem pozycji, z uwielbieniem muskałem wargami Twoje ponętne ciało.
Mmm.. jak ja kochałem dotyk Twoich dłoni.. Kiedy z premedytacją zsunąłeś je znacznie niżej i ułożyłeś na pośladkach, poczułem się zupełnie tak, jakbym zaraz miał się rozpłynąć w błogości i rozkoszy, dla której byłbym w stanie umrzeć. Mimowolnie wsunąłem swoje ręce w Twoje bokserki. Pamiętasz? Zamruczałeś jak rasowy kot, wprost do mojego ucha. Dobrze wiesz, jak działały na mnie odgłosy, które wydawałeś z siebie, gdy zabierałem się za pieszczenie Twojej męskości. Same jęki sprawiały, że chciałem więcej i jeszcze więcej, na samą myśl o tym poczułem ucisk w podbrzuszu, bolesny i miły jednocześnie.
Każdego poranka odliczałem minuty do chwili, kiedy po prostu wtulę się w Ciebie i pójdziemy do łóżka, dopiero tam jesteś sobą- władcze Seme połączone z  Twoją delikatnością i czułością było tym, co dawało mi całkowite szczęście potrzebne do życia.
Lekko zacisnąłem swoją pięść na Twoim penisie, by po chwili z Twoich lubieżnie rozchylonych warg wydostał się słodki jęk podniecenia. Moje ukochane Seme zmieniło się w nie dopieszczonego mężczyznę, uległego kociaka. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jaki byłeś wtedy uroczy. Prosiłeś się o mocniejsze doznania, więc gdy po chwili położyłem się na Tobie i otarłem swoje krocze o Twoje, wydawało mi się, że odpływasz w niebyt, wyglądałeś zupełnie tak, jakbyś się czegoś naćpał. Nie, nie przeszkadzało mi to. Pociągałeś mnie wtedy znacznie bardziej niż na próbach- zimny, stanowczy stoik stawał się namiętnym kochankiem.
-Kaoru..- mruknąłem przesycony podnieceniem i zsunąłem z Ciebie spodnie, by po chwili odrzucić je na bok z niesmakiem. One tylko mi przeszkadzały. Bez nich byłeś jeszcze bardziej pociągający i seksowny, domagałeś się seksu. Widziałem to w Twoich czarnych, przepięknych oczach. Mógłbym wpatrywać się w nie bez końca.
Nago wyglądałeś jak bezbronne dziecko, wiesz? A ja chciałem zaopiekować się Tobą jak najlepiej, moja dłoń znów powędrowała na Twoją męskość. Pieściłem Cię znacznie mocniej niż wcześniej, to chyba nakręciło Cię wystarczająco. Rzuciłeś mną na poduszki. Twoja czarna, satynowa pościel tak słodko pachniała Twoimi perfumami. Gdzieś naokoło unosił się mocny zapach papierosów, który w połączeniu z całą resztą uderzał mi do głowy zupełnie jak alkohol.
- Toshiya, jęcz, proszę.- powiedziałeś subtelnie swoim zdecydowanym głosem lidera. Mój dotychczas spokojny oddech przyśpieszył i stał się znacznie głośniejszy, poczułem, jak moje ciało wypełnia się przyjemnym ciepłem. Znów jęknąłeś, tym razem donośnie, wprost do moich ust, gdy zaczynałeś dokładnie penetrować językiem moje podniebienie. Stanowczo rozchyliłeś mi wargi, po chwili niemalże zrywając ze mnie ubrania. Uwielbiałem, kiedy czułem Ciebie nad sobą, prężyłeś się jak gepard czający się do skoku, dziko i namiętnie..
Na samo wspomnienie od tak..
Część mnie nadal ma na sobie Twój dotyk, łagodzący każdy bolesny bodziec. Dłonią sięgnąłem ku Twojemu penisowi, i uśmiechnąłem się perwersyjnie. Był sztywny, dumnie zmierzał ku mojemu wejściu. Wplotłem palce w Twoje miękkie, delikatne włosy. W tym świetle, które okalało Twe ciało niczym zlewający się promienny materiał, przypominałeś mi Anioła, wiesz? Nie czekając dłużej, otoczyłem Cię w pasie udami, by w końcu natrafić na Twoją nabrzmiałą męskość.
Pasowałeś do mnie idealnie. Za ten ból mógłbym nawet dać się okaleczyć, byle bym miał możliwość pieprzenia się z Tobą. Wsunąłeś się we mnie niemalże do końca, od razu zaczynając się poruszać w moim rozgrzanym od podniecenia wnętrzu. Sam również rytmicznie dorównywałem Ci ruchami bioder, raz po raz zaciskając na Tobie mięśnie pośladków. Palcami wodziłem wzdłuż Twojego kręgosłupa, zatrzymując się na rowku. Masz taki seksowny tyłek, wiesz? Gdybym tylko mógł, nigdy więcej bym go nie puścił. Masowałem Cię z uwielbieniem i pasją, czując jak coraz mocniej i głębiej we mnie wchodzisz.
Mmm.. jęknąłem głośno, czując nieznośne pieczenie mojego wejścia, jednak nadal nie przerywałem ruchów, by dać Ci jak najwięcej rozkoszy. Rozrywałeś mnie sobą, bym po chwili stłumił w sobie krzyk ekstazy i bólu, promieniującego od dołu do góry, tak nieznośny, a jednak nigdy nie oddałbym nikomu tego odczucia.
- Kaoru, mocniej..- wyjęczałem i gwałtownie poruszyłem biodrami, nabijając się na Ciebie do końca. Trafiłeś na moją prostatę. W tym samym czasie wpijając się w moje usta. Wdarłeś się językiem wprost pomiędzy wargi, chyba próbując wejść do mojego środka od góry. Niemądry jesteś, Kaoru. Za to w łóżku cholernie dobrze Ci idzie. Masz takie płynne ruchy…
- Jęcz dla mnie, krzycz, jeśli jest Ci dobrze.- wyszeptałeś bezgłośnie i wypuściłeś z siebie serię słodkich jęków, dając mi do zrozumienia, że powoli zbiera się w Tobie słodki miód. Moje podbrzusze wypełniło się tym dziwnym gorącem, którego doświadczałem tylko wtedy, gdy kochałem się z Tobą. Pamiętam, że drżałeś- nie z zimna, to seks na Ciebie tak działał.
Z dzikim podnieceniem wykrzyczałem Twoje cudowne, dumne imię, czując jak obficie wypełniasz mnie swoim nasieniem. Nie chciałem tego kończyć. Doszedłeś zaraz po mnie, ciężko oddychając. Wiedziałem, że jesteś wykończony, ale nie potrafiłem wypuścić Cię z siebie. Zamieniłem się z Tobą miejscami i jeszcze chwilę podnosiłem i opuszczałem biodra, tylko po to, by nie przerywać stosunku. Kaoru, uspokajałeś mnie jak nikt nigdy dotąd. Byłeś dla mnie jak Bóg, który nie przyjmował ofiar innych, niż pójście z Tobą do łóżka. Cóż, w takich warunkach zostanie Twoim wyznawcą było najlepszym pomysłem, jaki przyszedł mi do głowy i w jakimś stopniu nie był pozbawiony sensu.
Nie da się wymazać łez ze wspomnień.
Tego dnia jeszcze chwilę wodziłem dłońmi po Twoim ciele. Dotykałem Twoich ramion, twarzy, ud.. Żeby po prostu zapamiętać dokładnie Twój kształt.
Tego dnia jeszcze tylko parę godzin byłeś ze mną. To dlatego tak bardzo się denerwowałeś. Kaoru..
Teraz? Teraz mijasz mnie obojętnie każdego dnia na próbach. Starasz się być miły, z pewnością wychodzi Ci udawanie, że nigdy nic między nami nie było. Ale dziękuję Ci.
Za tę ostatnią spędzoną wspólnie noc.

niedziela, 5 kwietnia 2015

GAIDEN.




ROZDZIAŁ I.

Arata.

 
 Uczucie wypływających kropel krwi z mojego ciała nigdy nie było okropniejsze. Tysiące atomów rozbijanych kolejno w moim umyśle, zarówno psychicznie jak i fizycznie. Auto-destrukcyjność ludzkiego organizmu, zatrzymanie akcji serca, śmierć. Tak to nazywają.
Przeprowadzali na nas badania od kiedy pamiętam. Nie sądziłem, że kiedykolwiek uda mi się wyrwać z mojego małego piekła na ziemi. Do dzisiaj. Czyżbym właśnie tak miał skończyć? 17 wiosna mojego życia odpływała bezzwłocznie i nie pozwalała już na żadną pomyłkę. Oddech też zanikł, zupełnie jakby ktoś wyssał go z moich płuc, zanim zdążyłem zareagować. Kable sterczały z mojego ciała, a blade światło zdawało się przygasać, tworząc na moich powiekach mozaikę cieni. Nawet to mi zabrali. Ostatnią rzeczą, jaką udało mi się zobaczyć, była twarz zasłonięta do połowy maseczką lekarską. Potem ciemność i głucha cisza odebrały mi ostatnie światełko nadziei.
Umarłem.

Zima tego roku nie należała do najlżejszych. Swoista zaduma wypełniała serce naukowca pracującego nad tajnym, wojskowym projektem. Kiedy już badania przyniosły oczekiwane rezultaty, ostatnia deska ratunku padła. Obiekt nie wykazał czynności życiowych. Mimo to nie spalił truchła, czekał. Może sekcja wykazałaby, gdzie popełnił błąd. Przerwa na papierosa, kawę i rychły powrót do pracy, nie mógł bardziej się obijać. Od kiedy dostał oficjalne pismo, że jeśli nie pokaże satysfakcjonujących wyników, to straci wszelkie dotacje z Centrali, panikował. Nie sypiał, nie jadał. Pracował.  Do czasu. Po laboratorium rozniosły się plotki, że wojsko potrzebuje nowych technologii do wszczęcia wojny z sąsiadującym państwem. Życie całego społeczeństwa było zagrożone. Wyniki… trzeba je spalić…
-Ty! Ty żyjesz!
Krzyknął zadziwiony tym, że usiadłem i zacząłem rozglądać się po laboratorium.
-Ano, żyję i mam się całkiem dobrze.
Doktor wyjął z kieszeni dyktafon i włączył nagrywanie.
Obiekt 197A25 osiągnął pozytywny odczynnik. Poziom substancji czynnej w normie. Wykazuje wszystkie funkcje życiowe.”
Obiekt? A, chodziło o mnie. Więc nadal byłem w laboratorium. Dziwne. Nie czułem się jak dawniej. Nie czułem już dyskomfortu, czułem za to niepokój. Obiekt wojskowy… czyli… czyli zaraz przekaże mnie dalej. Spanikowany skuliłem się na leżance i schowałem twarz w dłonie.
-Co teraz będzie ze mną?
Naukowiec zdjął maseczkę i spojrzał na mnie uradowany. Nie był stary. Na oko miał może kilka lat więcej niż ja.  Nie wiem, ze 24?
-Ty, mój Drogi, pójdziesz ze mną. Trzeba Cię ukryć. Nikt nie może Cię znaleźć.


Trzeci miesiąc, od kiedy udało nam się uciec z laboratorium, przyniósł mi wiele ciekawych, nowych doświadczeń. Nie sądziłem, że własnie teraz przyjdzie mi poznać smak wolności, a wszystko za sprawą doktora dr. Dowella. Codzienna rehabilitacja nie była jednak czymś przyjemnym. Może i nie miałem poprzypinanych kabli, ale wciąż… to dziwne wrażenie ciągłej obserwacji nie dawało mi spokoju.
I tym razem, gdy wyszedłem z domu, by posprzątać podwórko, uczucie rozerwania wdarło się do mojego serca. Nie pamiętałem, co oznaczała taka reakcja mojego ciała. Wydawało mi się, że zaraz obudzę się przykuty do łóżka, że w moich żyłach nadal płyną te wszystkie substancje, którymi mnie faszerowali. Oparłem się lekko o ścianę. Pobladłem. Czułem całym sobą, jakbym zaraz miał stracić grunt pod nogami, chciałem płakać, krzyczeć i zwrócić wszystko, co zjadłem, jednak starałem się z tym walczyć i już po chwili odkaszlnąłem, wracając do roboty. Przecież nie mogłem martwić doktorka, który z niecierpliwością czekał, aż wrócę, bo nie chciał mnie zostawiać bez opieki na zewnątrz. Kto wie, kiedy pojawiliby się żołnierze, jeśli wyczuliby spisek ze strony naukowców? Westchnąłem ciężej i bez problemu uniosłem trzy wielkie wory żelaznych gratów stojących pod domem, po czym wyniosłem je pod kontener na śmieci. Nie miałem problemu z żadnymi pracami domowymi i zapewne każda gospodyni z wielką chęcią przyjęłaby kogoś mojego pokroju pod swój dach, gdyby tylko w zamian za utrzymanie pomagałby właśnie w ten sposób. Chore obiekcje, jednak nie zamierzałem zbyt długo gdybać. Zdawałoby się, że po tak długim czasie uda mi się zaaklimatyzować w mieście. Nic bardziej mylnego! Od wyjścia z laboratorium niemal nie ruszałem tyłka z domu, nie zapoznałem się z rówieśnikami, ani nie poszedłem do szkoły. W końcu nawet lewe papiery nie zapewniłyby mi bezpieczeństwa.
-Arata, ty nadal na zewnątrz?- Starszy wyszedł przez drzwi, spoglądając na mnie ciekawym wzrokiem. Chyba nie ucieszył go fakt, że używam swoich zdolności w zwykłym wynoszeniu śmieci, bo gdy tylko podszedłem do niego, solidnie przywalił mi w głowę. Boleśnie jęknąłem, zaraz rozmasowując pulsujące po uderzeniu miejsce.
-Pracuję, cholera! Nie musiałeś tak mocno, wiesz?- odsunąłem się od niego oburzony, po czym pokręciłem z niezadowoleniem głową. Nie sądziłem, że za każdym razem będzie karał mnie tak samo. Przecież sam doprowadził moje ciało do tego stopnia. To przez niego taki byłem. Patrzyłem na doktora poszkodowany. Jego długie blond, upięte w kucyk włosy sięgały mu już prawie do pasa, bródka sterczała niczym u dojrzałego kozła… nie, nie żartuję! Nie golił się, od kiedy tylko pamiętam. Zresztą.. Mało co go widziałem. Zamknięty w swoim wyimaginowanym świecie siedział w pokoju, tylko od czasu do czasu uraczył mnie swoim towarzystwem. Wszystkimi pracami domowymi zajmowałem się ja. Gotowałem, sprzątałem, prałem. Bywały nawet dni, kiedy to porządkowałem jego niezrozumiałe dla mnie zapiski, które zostawiał w salonie, ale to również mogłem traktować jako normalną część dnia. Zupełnie nieświadomy tego, że po drugiej stronie pokoju może dziać się coś niepokojącego. Jeśli ktokolwiek przychodził w odwiedziny, naszą wspólną wersją było to, że jestem jego 17 letnim siostrzeńcem, który przyjechał w odwiedziny z miasta na drugim końcu kraju, ale mimo tak długiego odcinka czasu, nadal nikt nie zorientował się, że nie jesteśmy do siebie nawet w minimalnym stopniu podobni. On, 181 cm wysokości, około 76 kilogramów, ze swoją posturą typowego bankiera niczym nie dorównywał mnie. Co z tego, że byłem nieco niższy? Co z tego, że moje włosy były koloru hebanowego? Geny recesywne, przecież wszystko można zwalić na nie. Albo „wdał się w ojca!”, kimkolwiek ta osoba być mogła.
-Za niedługo nie będziesz już musiał całymi dniami siedzieć w domu. Załatwię ci uczelnię. Musisz się socjalizować.  Arata, co powiesz na wyjście do pizzerii?
Na te słowa zamarłem. W mojej piersi wypaliła się ogromna, niewidzialna dziura. Szkoła. Ludzie. Jakbym miał sobie poradzić samemu, już dawno wyniósłbym się od Dowella i zamieszkał gdzieś. Z dala od wszystkiego. Z dala od miasta. Najlepiej na jakimś krańcu świata. Tam, gdzie mógłbym być sobą, chociaż tak po części. Bo ja nadal byłem człowiekiem, prawda? Nadal umiałem czuć, nadal mówiłem i wyglądałem jak człowiek. Czy to czyniło mnie chociaż trochę jednym z nich?
Dopiero po chwili udało mi się jakkolwiek zareagować. Odwróciłem się do niego przodem, powoli robiąc dwa, trzy kroki w jego stronę. Zatrzymałem się zaraz przy schodach, z trudem przełykając ślinę. W moim gardle utknęła wielka gula, która zdawała się być nie do pokonania. A przynajmniej ja tak uważałem. I wszystko, co starało mi się udowodnić, że jestem słaby pomimo predyspozycji mojego ciała nagle zaatakowało, jakby zmasowany nalot na moją samoocenę był nieunikniony, a ja sam stałem się miejscem odwiecznej walki dobra ze złem. Tylko co można było uznać za dobro, a co za jego kontrast? Chęć przeżycia czy powinności? Musiałem udawać kogoś, kim nie byłem, czy to aby na pewno było stosowne? Obawiałem się każdego ludzkiego gestu, dnia jutrzejszego, nawet spojrzenia w lustro, podczas gdy wydarzy się coś, o czym od dawna próbowałem zapomnieć. Nie umiałem być człowiekiem  po tym wszystkim, czego doznałem. Byłem maszyną. Nie czułem się związany ze społeczeństwem pod żadnym względem, więc dlaczego miałbym zachowywać się jak zwyczajny nastolatek?
Odpowiedź była prosta. Moja rola w tym świecie nie została jeszcze napisana do końca. Dowell twierdził, że skoro mogłem stać się hybrydą, proces też można było odwrócić. Ale do tego potrzebował czasu i badań, o których nie zdradzał mi więcej, niż było to konieczne. Ja miałem zająć się własnymi sprawami. Skoro chciał przywrócić mi ludzką godność, pragnienia i życie, musiałem trwale przeniknąć do zwyczajnego otoczenia. Nabrać cech, których będę potrzebował w późniejszym, możliwym życiu, a jednak… Czy była to szansa od Boga dla mnie? Czy jednak przekleństwo, które każdego ranka dawało o sobie znać, kiedy patrzyłem na ślady na swoim ciele po prowadzonych na nim eksperymentach? Setki małych blizn po nacięciach zdawały się nie mieć końca, a także numer seryjny, na trwałe wygrawerowany w mojej skórze tuż przy uchu… na stałe… Niczym nieunikniony los, który właśnie odzywał się po należną mu zapłatę.
-Zgoda.- burknąłem w końcu w odpowiedzi na jego pytanie. Nie mogłem kazać mu dłużej czekać, w końcu to, co proponował, to, czym mnie obdarował… wszystko to składało się na moje wolne życie. Dla mnie poświęcił robotę, dla mnie odszedł laboratorium i na własną rękę zaczął szukać odpowiedzi. Bo czymże jest bycie człowiekiem podczas gdy tak trudno odnaleźć sens własnego życia. Co znaczy byt? Co znaczy, że z góry przypisana jest mi jakaś rola? I czy udałoby mi się kiedykolwiek zmienić bieg wydarzeń, gdybym wiedział, co wiąże się z poniesieniem konsekwencji za ingerowanie w boską moc stworzenia?
Dowell jedynie uśmiechnął się do mnie i wrócił do środka, nie zamykając za sobą drzwi. Można by powiedzieć, że traktowałem to miejsce jak swój prawdziwy dom. Mały, przytulny, na przedmieściach. Chyba lepszego życia nie mógłbym sobie zaplanować żyjąc w cieniu celi w podziemiach Korpusu Wojskowego w Południowej Armii. Chyba gdyby nie ten skurczybyk, nadal gniłbym przypięty do kroplówki. Nie. Nie chyba. Z pewnością właśnie tak by było. Uśmiechnąłem się mimowolnie, kierując się zaraz za nim. Zawsze robił tak samo. Zostawianie otwartych drzwi było dla mnie niczym zaproszenie, popędzanie mnie. Nie musiał przy tym mówić, żebym wracał. To stało się już naszą tradycją. Codziennością. Traktowałem tego człowieka niczym przybranego ojca, choć wcześniej nie pamiętałem, co to pojęcie oznacza. Nic, co kojarzyło mi się z doczesnym życiem na wolności nie kojarzyło mi się dobrze i pamiętałem jedynie niewygodne urywki.
Teraz miałem nowe życie. Imię, nazwisko, własny pokój i marzenia. Ale czym były marzenia dzieciaka, który wychował się w laboratorium? Chciałem zasmakować normalnego życia, jednocześnie bojąc się konsekwencji. 
Wskoczyłem do domu i od razu udałem się do salonu, gdzie powoli zdjąłem buty. Nie przeszkadzało mi to, że ich miejsce powinno być w przedpokoju, skoro i tak to ja wszystko tutaj czyściłem. Byłbym zadowolony wiedząc, że choć część tego brudu jest faktycznie spowodowana moim użytkowaniem domu. Bluzę rzuciłem na kanapę, samemu rzucając się zaraz obok niej, a nogi wygodnie wyciągnąłem wzdłuż materaca. Przecież nikt by mi nie zabronił, nawet gdybym miał nad sobą doktora Dowella. Jedynym zabronionym mi czynem było pokazywanie swoich zdolności na ulicy, czyli automatycznie pomaganie innym odpadało na pierwszej linii. Zawsze mógłbym przesadzić, co spowodowałoby zaciekawienie się mną mediów, a w efekcie wojska. Wojsko… niezbyt dobrze kojarzyło mi się to miejsce. Ba. Najchętniej uciekłbym wspomnieniami hen daleko, żeby tylko nie mieć przed oczami całej tej masakry. Ona nigdy chyba nie zostanie wymazana z mojej pamięci. Nigdy…
Z zamyślenia wyrwał mnie dzwonek do drzwi. Podniosłem się po chwili, od razu kierując się do przedpokoju. Nie minęło dłużej niż minuta, kiedy na dole pojawił się Dowell we własnej osobie i już zerkał mi przez ramię, żeby tylko dostrzec sylwetkę, która zdecydowała się na odwiedziny. Wydawało mi się to podejrzane, ale nie komentowałem. Moją powinnością było spełniać wszystkie prośby i wykonywanie obowiązków domowych. Nic innego. Wpuściłem przybysza do środka. Wysoki, szczupły, nawet mógłbym rzec, że nieco wychudzony starszy facet. Plecy miał przygarbione, zasłonięte czarnym płaszczem przeciwdeszczowym do kolan, walizeczka w dłoni, a na oczach odbijające blask słoneczny okulary. Głowę mężczyzny chronił beżowy kapelusz typu Fedora.
Odsunąłem się. Skąd mogłem mieć pewność, że nie przyszedł tu po mnie? Czasem moje podejrzenia doprowadzały mnie do skraju wytrzymałości, ale cóż. Lepiej więcej zamartwiania się o byle powody, niż późniejsze problemy związane ze zbyt wielkim rozkojarzeniem. Starszy mężczyzna podał dłoń Dowellowi i skłonił się, po chwili krótko obdarowując mnie spojrzeniem. A przynajmniej tak myślałem, bo spod jego okularów nie widziałem nic, co można było nazwać wzrokiem. Czułem jego spojrzenie na sobie, to właśnie było trafne określenie. Wyminąłem ich, szybkim krokiem ruszając do kuchni. W moim obowiązku leżało także obsłużenie gości, tak więc od razu zabrałem się za przygotowanie wcześniej zakupionego biszkopta i wyjęcie kubeczków do herbaty.
-Proszę wejść i się rozgościć.- mruknął Dowell, wprowadzając mężczyznę do salonu i wskazując mu na miejsce siedzące. Od razu dało się poznać, że nieznajomy zainteresowany jest moją osobą. Wzrok starszego błądził za mną do momentu, kiedy wróciłem do salonu z tacą, na której znajdowały się dwie porcelanowe filiżaneczki z figlarnym wzorem tuż przy uszku. Postawiłem herbatę na stoliku, a doktor skinął do mnie dłonią. Znak, bym opuścił pomieszczenie, był niezwykle przejrzysty. Już po chwili czaiłem się pod drzwiami, oczywiście udając, że udałem się do siebie. Jaki debil nie skorzystałby z okazji, by czegoś się o sobie dowiedzieć? A nuż jednak będą rozmawiali o mnie? W tej grze niczego już być pewien nie mogłem, poza tym… i tak ciężko było mnie zaskoczyć. Widziałem piekło. Piekło na ziemi.
-Zdajesz sobie sprawę, że chłopak może  być Kluczem?- spytał drżącym głosem starszy.
-Doktorze Kurz, skąd pewność, że to właśnie wynik moich eksperymentów? Na komisji przedstawiłem dowody, że badania nie przyniosły żadnych rezultatów. Dlaczego więc miałbym okłamać cały wydział z panem na czele?
-Powody są różne. Mogę jedynie przypuszczać, że zechciał pan ukryć przed nami swój sukces. Jeśli jednak okazałoby się, że miałem rację, a faktycznie jest to ocalały Obiekt, radziłbym panu zjawić się z nim jutro z rana pod Centralnym Wydziałem. Wolałbym, by uniknął pan sądu wojskowego pod zarzutem zdrady kraju.
Dowell wstrzymał oddech. Mogłem jedynie wyobrażać sobie jego minę, siedział tyłem do mnie, co znacznie utrudniało mi ocenę sytuacji. Zdecydowanie mowa była o mnie, jednak nie dowiedziałem się niczego konkretnego. Zupełnie niczego. Moja przeszłość była dla mnie jedynie jedną wielką niewiadomą, pustą kartką, którą na siłę chciałem zapełnić. Dowiedzieć się. Czegokolwiek.
-W porządku. Zapewniam pana, że gdyby moje badania przyniosłyby oczekiwany rezultat, już dawno przedstawiłbym je komisji. Myśli pan, że celowo zrezygnowałem z dotacji?  Że pozwoliłem sobie na pogorszenie warunków pracy? Pan nie wie, ile wysiłku wymagało ode mnie utrzymanie odpowiedniego poziomu dla moich eksperymentów.  Nie wie pan, ile czasu zmarnowałem tylko po to, by dowiedzieć się, że wszystkie moje marzenia o stworzeniu człowieka idealnego były tylko nieosiągalnymi mrzonkami.
Głos doktora łamał się z każdej sekundy na sekundę bardziej. Przez chwilę nawet miałem wrażenie, że po jego policzkach ściekają łzy, jednak i tutaj moja pewność sytuacji została przyćmiona przez niewiedzę. Nie mogłem mówić „na pewno”. Za każdym razem istniały minimum dwie, trzy możliwości dla każdej sytuacji, a wszystko składało się w tak niewyobrażalnie przyćmioną rzeczywistość, że sam nie umiałem dobrać słów, które oddawałyby esencję tego wszystkiego. Darowałem sobie już gdybanie. Podniosłem się gwałtownie, cofając się kilka kroków aż do schodów, żeby zaraz ostrożnie i po cichu udać się na górę. Wystarczyło mi już tego dochodzenia. Z tej rozmowy nie wyniknął żaden konkret. Nic, co urządzałoby mnie i moją historię. Zamiast tego rzuciłem się na łóżko i przymknąłem oczy. Moim azylem nie był dom rodzinny. Czyżby moim przeznaczeniem do końca życia miało pozostać laboratorium i eksperymenty? Oczy otworzyłem po dłuższej chwili, czułem się nie do końca spełniony. Moje oczekiwania nagle prysły i nie zostawiły żadnego pozytywnego śladu. Żyłem w świecie, w którym wolność, prawda i honor nie łączyły się już pod żadnym pozorem. W zupełności powinny wystarczyć mi jedynie informacje przefiltrowane przez najwyższy wydział kontroli, przez gazety. Nic więcej. Czyżbym nie mógł zaufać nawet samemu sobie?   
Głośny warkot silnika zakłócił wszechobecną ciszę. Wydawać by się mogło, że w tej sprecyzowanej chwili kończyło się „wczoraj” oraz „dzisiaj”. Musiałem zacząć szukać odpowiedzi. Mojego jutra. Mojego życia. Wskazówki mogłyby czaić się wszędzie, więc gdybym miał rozpocząć poszukiwania, do kogo najpierw bym się udał?
Dowell nie mówił mi nic. Tematem tabu był tamten zimowy wieczór. Cały okres pracy w wojsku. Nie sądziłem, że kiedykolwiek uda mi się zwyciężyć z jego milczeniem. Wstałem z łóżka tylko po to, by zaraz stanąć przy oknie i odprowadzić wzrokiem znikającą za rogiem uliczki czarną furgonetkę. Kurz… nazwisko mężczyzny echem odbiło się w mojej głowie, nie pozwalając mi skupić się na niczym innym, niż dzisiejsze spotkanie. Jego twarz, głos, postura. Znajome gesty kryjące się gdzieś na dnie mojej pamięci.  Gdybym tylko przypomniał sobie chociaż część wskazówek, gdybym potrafił przywołać do siebie wspomnienia sprzed przebudzenia się w tej postaci… czy zdziałałbym cokolwiek, by potem bez zarzutu nazwać to osobistym zwycięstwem?
Z tą myślą nie mogłem walczyć już dłużej. Moje stopy same skierowały się do wyjścia z pokoju, potem schody, korytarz. Zapach świeżo parzonej kawy rozniósł się od kuchni po całym parterze, jednak po chwili wszystko zanikło. Czerń przechwyciła moje oczy, zdawało mi się, że umieram po raz kolejny. Chwila…
Spadające krople.
Szepty.
Wbijane igły.
Pojedynczo wymawiane nazwiska.
Przeszłość przesiąknięta goryczą.
…generał Parker.

-Arata, wszystko w porządku?- moje ramię przeszyło nieludzkie ciepło, a zaraz po tym otworzyłem oczy, odzyskując pełnię władzy nad swoim ciałem. Znowu byłem w domu, nie czułem przeszywającego mnie na wskroś bólu. Zamiast tego czułem zapach doktora Dowella, słyszałem jego głos, dotyk mężczyzny nie znikał z mojej skóry. Trzymałem się go kurczowo, jakbym obawiał się rychłego upadku, który chyba był mi pisany. Zerwałem się na równe nogi, czując nieprzyjemne kłucie w piersi. Serce chciało chwilowo uciec ode mnie, jednak nie pozwalała mu na to ciasna klatka żeber oraz moja samokontrola. Nie, musiałem się uspokoić. Emocjami nie zdziałałbym teraz nic.
-Kim był generał Parker?- spojrzałem na niego wymownie, wyczekując od niego odpowiedzi. Dowell zagryzł wargę, chyba nie zapowiadała się krótka opowieść czy bajeczka o Czerwonym Kapturku. Zbyt łatwo przychodziło mi odczytanie emocji z twarzy mężczyzny, czyżby właśnie na tym polegała swoistego rodzaju przyjaźń?
-Pozwól ze mną.
I w ten sposób tajemnica, której nigdy miałem nie poznać, ujrzała światło dzienne. Numer seryjny przy uchu zdawał się wyrywać z mej skóry, pragnął uciec, nie słuchać więcej. Ja tkwiłem w bezruchu, z boleśnie wymalowanym na twarzy grymasem, chcąc zapomnieć o każdym moim pytaniu dotyczącym przeszłości. Konsekwencja i brak wyczucia… chyba tylko tak mogłem nazwać to, co działo się teraz w mojej głowie. Rodzice, rodzeństwo, wracające do mnie prawdziwe obrazy różniące się tak bardzo od moich wyobrażeń prawidłowej rodziny. Będąc w swoim ciele nie potrafiłem dłużej uchować emocji i wybuchnąłem głośnym, niczym nie zduszonym płaczem.
-Nigdy nie sądziłem, że jeśli to się wyda, to mi wybaczysz. Dawałem ci złudne nadzieje, że w końcu odnajdziesz swoją rodzinę, że zamieszkasz z nimi i wszystko będzie w porządku, że zyskasz życie, o jakim każde normalne dziecko marzy i zarazem doświadcza. Wybacz, Arata, chyba dłużej nie powinienem ukrywać przed tobą prawdy…  
Opadłem bezwładnie na krzesło stojące przy biurku z wzrokiem tępo wbitym w zapełnioną zdjęciami i notatkami tablicę korkową znajdującą się na ścianie. Wzory, składy chemiczne, próbki DNA. Nie kłamał. Doktor Dowell z twarzą pokerzysty, którą znałem, zmienił się w roztrzęsioną sarnę, uciekającą przed hukiem strzelby. Dłonie trzęsły mu się jak galareta, głos cichł, by zaraz rozerwać ciszę niczym ostatni krzyk łabędzia. A powodem była moja chciwa natura, moje pragnienie o poznaniu swojej przeszłości. Często myląc dobro ze złem nigdy nie sądziłem, że dotrwam do dnia, w którym moje własne marzenia mnie pokonają. Dowell kontynuował. Nie wiedziałem, czy powinienem tego słuchać. Serce pękało mi na wskroś, zupełnie jakby zostało przeszyte na raz tysiącem stalowych prętów.
-Na ten sukces przez 4 lata pracował cały sztab najlepszych naukowców z całego świata. Z inicjatywy generała Parkera zostaliśmy powołani jako grupa, która miała zmienić oblicze wojny, jednak prawda okazała się bardziej zgubna niż utopijne obietnice o stabilizacji sytuacji militarnej kraju. Już wtedy groziła nam wojna. Nie mogliśmy ryzykować życiem tysięcy mieszkańców. To była nasza powinność.
Podniosłem się i chwiejnym krokiem zacząłem się przechadzać po pokoju, który przez trzy miesiące był dla mnie zakazaną komnatą. Przez ten cały czas odpowiedzi miałem pod nosem, jednak nie były one dostępne dla moich dłoni. W zupełności musiały wystarczyć mi kłamstwa i urojenia, ale teraz, kiedy prawda miała wycieknąć…
-Uczucie zgubionego ładu. Wyobrażałeś sobie kiedyś, że to, co uważałeś za swój sukces, w rzeczywistości było zagro…
Huk.
Dowell krztuszący się własną krwią upadł na ziemię, rękami usilnie starając się zatamować krwawienie z szyi. Szkarłatna plama na podłodze zdawała się rosnąć w tak zastraszającym tempie, że nie rejestrowałem niczego, co działo się wokół.  Doktor przypominający więdnący kwiat wił się na podłodze jeszcze kilka minut, by zaraz zastygnąć niczym uwięziony w mijającym czasie.
A plama rosła, wesoło kontrastując z bladą cerą leżącego w niej mężczyzny z ustami zamarłymi w krzyku, którego nikt już nie był w stanie usłyszeć.