środa, 8 kwietnia 2015

GAIDEN cz. II




 Rozdział II

Drake.



Zerwałem się do biegu. Nie sądziłem, że moje pozbawione skrupułów serce zacznie bić tak szybko, jakby od tego zależała cała moja życiowa energia. Niknące pod wpływem stresu i szybkości nadchodzących zdarzeń oddechy powoli rozpływały się w nicości, kiedy sam stoczyłem się po schodach, w zupełności nie wiedząc, co teraz począć. Nie miałem dokąd iść. Nie miałem  do kogo iść. Nie miałem podstaw, by ruszyć przed siebie, ale coś, jakby wewnętrzny głos, powtarzał „wstań. Jeszcze nie możesz się poddać.” Ciemność penetrująca mój umysł całkowicie nie potrafiła odebrać mi resztki godności. Biegłem. Nic innego się nie liczyło. Bo przecież Dowell chronił mnie, znając cenę za zdradę kraju. Wiedział. Rachował i szacował konsekwencje. Schody dłużyły się, nie pozwalając mi dotrzeć do końca, jednak kiedy już udało mi się znaleźć na dole, twarde, silne ramię zagrodziło mi ostatnią wolną przestrzeń. Przerażenie skupiło się w moim organizmie, tworząc nieprzeniknioną barierę ochronną dla wszystkiego, co skupiało się w moich myślach.
Nie myślałem nad tym, co może mnie czekać. Uniosłem wzrok powoli, po chwili skupiając go na sylwetce, która odgrodziła mnie od jedynej drogi ucieczki. Dokładnie obserwowałem.
Wyższy ode mnie mężczyzna z  czarnymi, onyksowymi wręcz oczami przenikającymi mnie do bólu nie pozwolił mi już się ruszyć. Zamiast tego powalił mnie na ziemię i wygiął rękę, zakładając ją na moich plecach niczym dźwignię. Jeden, nieostrożny ruch i na pewno bym z nim przegrał. Nie miałem nawet odwagi użyć tego, czym uraczyły mnie eksperymenty. Nie wiedziałem, czy przypadkiem nie zostanę przez to zlikwidowany, na razie musiałem uważać. Uważać, by niepotrzebnie nie zdradzić wszystkich swoich asów w rękawie, które w końcu mogłyby uratować mi życie. Pisnąłem. Czułem się jak zwierzę prowadzone na ostatnią wędrówkę po rzeźni. Atmosfera panująca w mieszkaniu patroszyła mnie, sprawiała, że wszystko widziałem zupełnie jak przez kalejdoskop, kolory zlewały się w jedno, zaraz jednak pękając i dając się unieść natłokowi gorącego powietrza. Cisza przerwana rzężeniem mocnego, ciężkiego obuwia wylewała się z moich uszu, sam nie dostrzegałem nic więcej. Nic poza jego postacią. W końcu po dłuższym leżeniu na podłodze podniósł mnie i nie puszczając moich nadgarstków przyparł mnie tyłem do siebie do ściany. Za nim stało jeszcze dwóch, również ubranych w długie, granatowe mundury. Jedyne, co dostrzegałem dobrze, były odznaczenia. Srebrne gwiazdy na pagonach rzucały się w oczy, jakby przyciągając je do siebie. W obliczu zagrożenia węszyłem jedynie podstęp. Zimna ściana koiła temperaturę mojego rozpalonego ze stresu ciała. Rzucałem się, co innego mógłbym robić? W powietrzu uniósł się w końcu zapach siarki oraz benzyny, a mężczyzna, który mnie trzymał, szybkim ruchem przerzucił moje ciało przez ramię i wyniósł z budynku.
Wrzucono mnie do samochodu. Ta sama furgonetka… Ta sama, która podjechała po doktora Kurza. Doskonale rozróżniałem zarysy postaci. Z piskiem opon ruszyliśmy, zostawiając w tyle moją przeszłość. Trzy miesiące życia właśnie teraz płonęły, pozwalając wspomnieniom ulecieć wprost do atmosfery.  W zupełności powinno wystarczyć mi to, że żyję, ale nie. Nie umiałem pogodzić się ze śmiercią niewinnego człowieka, który kosztem swojego życia starał się przywrócić mi dawne życie. Dawną postać.

Miejsce, do którego mnie zabrali, niczym nie różniło się od jednego z tych standardowych mieszkań, o których kiedyś wspominał mi Dowell podczas jednej z wielu rozmów o ludziach i życiu w społeczeństwie. Była kuchnia z wyposażeniem, był salon, łazienka i nawet sypialnia z cudownie wyglądającym łóżkiem. Nie rozumiałem, dlaczego mnie tutaj przyprowadzili. Zgodnie z tym, co przewidywałem, miałem zostać albo zastrzelony, albo pojmany i siłą wrzucony do celi, żeby potem wznowić badania nad ich super-tajną bronią. W końcu właśnie na taki cud czekali, o ile mogłem nazwać tak samego siebie w obliczu całej tej sytuacji. Facet, który mnie tutaj przyprowadził, zdjął mundur, rzucając go na kanapę i wszedł w mieszkanie, prowadząc mnie do środka. Wtedy też pierwszy raz dostrzegłem uważnie jego twarz dokładnie, ze wszystkimi detalami. W tym wydaniu nie wyglądał już jak maszyna do zabijania, a zwykły, statystyczny mieszkaniec miasta. Typowy młody mężczyzna ze śniadą karnacją, przydługimi kasztanowymi włosami i piwnymi oczami. Nie miał zmarszczek, przynajmniej nie rzucały się one jakoś bardzo w oczy. Delikatne zarysy mięśni odbijały się na białej podkoszulce, podczas gdy ja lustrowałem go dalej wzrokiem. Byłem ciekawy, kim jest i dlaczego przyprowadził mnie w takie miejsce. Musiałem wiedzieć.
-Siadaj, chłopcze, już jesteś bezpieczny.
Burknął do mnie i obdarzył mnie krótkim, nikłym uśmiechem. Z początku czułem, że mnie zwodzi, jednak jego spokojny, niczym nie podburzony wyraz twarzy nie pozwalał mi myśleć o nim inaczej niż o żołnierzu, który wykonywał rozkazy dowództwa i najwyraźniej nie wiedział, kim jestem. Fakt ten jednak pozytywnie wpływał na moją sytuację tutaj, nierozpoznany mogłem łatwo uciec i nie sprowadzić na siebie kolejnych kłopotów. Musiałem odkryć, kto stał za zabójstwem Dowella i za tymi całymi eksperymentami, które skazały na śmierć nie jednego człowieka. Kobiety, mężczyzn, a nawet dzieci. Sam, kiedy trafiłem do ośrodka badawczego, miałem jakieś 13, 14 lat. Reszty nie pamiętałem. Zabrali mi wszystko, od tożsamości po wspomnienia. Wszystko, łącznie z godnością i jakąkolwiek możliwością życia w społeczeństwie jako normalny dzieciak. Zupełnie, jakby czyjeś życie było jedynie niszowym produktem, dostępnym w każdym supermarkecie po taniości. Nic więcej ich nie interesowało. Jeśli nie byłeś martwy, byłeś przydatny, zaś kiedy umierałeś, wyrzucali cię na śmietnik, by w ciągu nie więcej niż godziny zastąpić cię nowym, świeżym, nieskażonym okazem. Koło życia toczyło się, urywało, a potem wymieniano na nowe. Taka właśnie była kolej rzeczy, której nie chciałem zrozumieć. A chociaż może… rozumiałem ją doskonale. Doskonale też widziałem, że ludzie zamieszani w swoje badania, nie bacząc na trupy i zapach śmierci w laboratorium, byli gotowi oddać największą stawkę w zamian za sukces. 
Starszy znowu zaczął nalegać, bym usiadł obok, a moje nogi same skierowały się w jego stronę, po chwili zaś usiadłem na kanapie, twardo wbijając w niego wzrok. W tle dało się słyszeć jedynie jakiś delikatny, blues’owy kawałek, podczas gdy on wyjął z kieszeni papierosa i odpalił go szybkim, niemal niezauważalnym ruchem za pomocą srebrnej zippo.  Śmierdziało, zupełnie jak na korytarzu obok pokoju doktora, kiedy po kilku godzinach siedzenia w zamkniętym pomieszczeniu, w końcu je otwierał.
-Powiedz mi, kim jesteś?- głos mężczyzny nie brzmiał, jakby chciał mi zrobić krzywdę, chociaż może były to pozory? Wyciągnąć ze mnie informacje, a potem zabić i wrzucić do piwnicy? I takie obiekcje miałem, jednak nie zamierzałem się zbyt  łatwo im poddawać, Dowell od dłuższego czasu powtarzał mi „nie zrozumiesz, dopóki się nie przejedziesz”, cokolwiek miało to znaczyć. Może miał rację? A może z drugiej strony skończę jak on? W kałuży własnej, szkarłatnej krwi?
-Jak masz na imię?- głos śniadego znów dopadł moje uszy, nakierowując mnie na oczekiwany ton wypowiedzi. Ja jedynie skinąłem, dłuższą chwilę jeszcze milcząc, jednak łagodny wyraz twarzy  żołnierza skłonił mnie do otworzenia ust i wydania z nich choćby minimalnie słyszalnego dźwięku.
-Arata.- burknąłem pod nosem, bardziej do siebie, niż do kogokolwiek innego, jednak na chwilę obecną powinno to wystarczyć. Przynajmniej ja tak uważałem, bo chciał, czy nie chciał, to ja mogłem czuć się tu ofiarą.- A Ty?
-O, odezwałeś się! Jestem Ci za to coś winny, naprawdę. Myślałem, że cały czas będziesz patrzył na mnie wymownie z tym twoim mordem w oczach.- mruknął do mnie całkowicie poważnie, by zaraz się roześmiać i poklepać mnie po głowie. Odważny koleś, nie powiem. Jeszcze nie znał moich możliwości, więc dlaczego był do mnie tak przyjaźnie nastawiony?- Mnie nazywają Rambert, albo ewentualnie, jeśli wolisz imię- Drake.
-Drake? Spoko, może być i tak.
Nie rozumiałem tego człowieka mimo wszystko. Ale dlaczego mi ufał? Dlaczego zachowywał się tak, jakbyśmy znali się od długiego czasu? Dlaczego nie czułem się przy nim obco i nie uważałem, żeby przypadkiem mnie nie skrzywdził? Czy to on był winien śmierci Dowella?
Pytania się mnożyły, ilość odpowiedzi drastycznie malała.
Arata… w co ty się wpakowałeś?

1 komentarz: