Rozdział II
Drake.
Zerwałem się
do biegu. Nie sądziłem, że moje pozbawione skrupułów serce zacznie bić tak szybko,
jakby od tego zależała cała moja życiowa energia. Niknące pod wpływem stresu i
szybkości nadchodzących zdarzeń oddechy powoli rozpływały się w nicości, kiedy
sam stoczyłem się po schodach, w zupełności nie wiedząc, co teraz począć. Nie
miałem dokąd iść. Nie miałem do kogo
iść. Nie miałem podstaw, by ruszyć przed siebie, ale coś, jakby wewnętrzny
głos, powtarzał „wstań. Jeszcze nie możesz się poddać.” Ciemność penetrująca
mój umysł całkowicie nie potrafiła odebrać mi resztki godności. Biegłem. Nic innego
się nie liczyło. Bo przecież Dowell chronił mnie, znając cenę za zdradę kraju.
Wiedział. Rachował i szacował konsekwencje. Schody dłużyły się, nie pozwalając
mi dotrzeć do końca, jednak kiedy już udało mi się znaleźć na dole, twarde,
silne ramię zagrodziło mi ostatnią wolną przestrzeń. Przerażenie skupiło się w
moim organizmie, tworząc nieprzeniknioną barierę ochronną dla wszystkiego, co
skupiało się w moich myślach.
Nie myślałem
nad tym, co może mnie czekać. Uniosłem wzrok powoli, po chwili skupiając go na
sylwetce, która odgrodziła mnie od jedynej drogi ucieczki. Dokładnie
obserwowałem.
Wyższy ode
mnie mężczyzna z czarnymi, onyksowymi
wręcz oczami przenikającymi mnie do bólu nie pozwolił mi już się ruszyć.
Zamiast tego powalił mnie na ziemię i wygiął rękę, zakładając ją na moich
plecach niczym dźwignię. Jeden, nieostrożny ruch i na pewno bym z nim przegrał.
Nie miałem nawet odwagi użyć tego, czym uraczyły mnie eksperymenty. Nie
wiedziałem, czy przypadkiem nie zostanę przez to zlikwidowany, na razie
musiałem uważać. Uważać, by niepotrzebnie nie zdradzić wszystkich swoich asów w
rękawie, które w końcu mogłyby uratować mi życie. Pisnąłem. Czułem się jak
zwierzę prowadzone na ostatnią wędrówkę po rzeźni. Atmosfera panująca w
mieszkaniu patroszyła mnie, sprawiała, że wszystko widziałem zupełnie jak przez
kalejdoskop, kolory zlewały się w jedno, zaraz jednak pękając i dając się
unieść natłokowi gorącego powietrza. Cisza przerwana rzężeniem mocnego,
ciężkiego obuwia wylewała się z moich uszu, sam nie dostrzegałem nic więcej.
Nic poza jego postacią. W końcu po dłuższym leżeniu na podłodze podniósł mnie i
nie puszczając moich nadgarstków przyparł mnie tyłem do siebie do ściany. Za
nim stało jeszcze dwóch, również ubranych w długie, granatowe mundury. Jedyne,
co dostrzegałem dobrze, były odznaczenia. Srebrne gwiazdy na pagonach rzucały
się w oczy, jakby przyciągając je do siebie. W obliczu zagrożenia węszyłem
jedynie podstęp. Zimna ściana koiła temperaturę mojego rozpalonego ze stresu
ciała. Rzucałem się, co innego mógłbym robić? W powietrzu uniósł się w końcu
zapach siarki oraz benzyny, a mężczyzna, który mnie trzymał, szybkim ruchem
przerzucił moje ciało przez ramię i wyniósł z budynku.
Wrzucono
mnie do samochodu. Ta sama furgonetka… Ta sama, która podjechała po doktora
Kurza. Doskonale rozróżniałem zarysy postaci. Z piskiem opon ruszyliśmy,
zostawiając w tyle moją przeszłość. Trzy miesiące życia właśnie teraz płonęły,
pozwalając wspomnieniom ulecieć wprost do atmosfery. W zupełności powinno wystarczyć mi to, że
żyję, ale nie. Nie umiałem pogodzić się ze śmiercią niewinnego człowieka, który
kosztem swojego życia starał się przywrócić mi dawne życie. Dawną postać.
Miejsce, do
którego mnie zabrali, niczym nie różniło się od jednego z tych standardowych
mieszkań, o których kiedyś wspominał mi Dowell podczas jednej z wielu rozmów o
ludziach i życiu w społeczeństwie. Była kuchnia z wyposażeniem, był salon,
łazienka i nawet sypialnia z cudownie wyglądającym łóżkiem. Nie rozumiałem,
dlaczego mnie tutaj przyprowadzili. Zgodnie z tym, co przewidywałem, miałem
zostać albo zastrzelony, albo pojmany i siłą wrzucony do celi, żeby potem
wznowić badania nad ich super-tajną bronią. W końcu właśnie na taki cud
czekali, o ile mogłem nazwać tak samego siebie w obliczu całej tej sytuacji.
Facet, który mnie tutaj przyprowadził, zdjął mundur, rzucając go na kanapę i
wszedł w mieszkanie, prowadząc mnie do środka. Wtedy też pierwszy raz
dostrzegłem uważnie jego twarz dokładnie, ze wszystkimi detalami. W tym wydaniu
nie wyglądał już jak maszyna do zabijania, a zwykły, statystyczny mieszkaniec
miasta. Typowy młody mężczyzna ze śniadą karnacją, przydługimi kasztanowymi
włosami i piwnymi oczami. Nie miał zmarszczek, przynajmniej nie rzucały się one
jakoś bardzo w oczy. Delikatne zarysy mięśni odbijały się na białej
podkoszulce, podczas gdy ja lustrowałem go dalej wzrokiem. Byłem ciekawy, kim
jest i dlaczego przyprowadził mnie w takie miejsce. Musiałem wiedzieć.
-Siadaj,
chłopcze, już jesteś bezpieczny.
Burknął do
mnie i obdarzył mnie krótkim, nikłym uśmiechem. Z początku czułem, że mnie
zwodzi, jednak jego spokojny, niczym nie podburzony wyraz twarzy nie pozwalał
mi myśleć o nim inaczej niż o żołnierzu, który wykonywał rozkazy dowództwa i
najwyraźniej nie wiedział, kim jestem. Fakt ten jednak pozytywnie wpływał na
moją sytuację tutaj, nierozpoznany mogłem łatwo uciec i nie sprowadzić na
siebie kolejnych kłopotów. Musiałem odkryć, kto stał za zabójstwem Dowella i za
tymi całymi eksperymentami, które skazały na śmierć nie jednego człowieka. Kobiety,
mężczyzn, a nawet dzieci. Sam, kiedy trafiłem do ośrodka badawczego, miałem
jakieś 13, 14 lat. Reszty nie pamiętałem. Zabrali mi wszystko, od tożsamości po
wspomnienia. Wszystko, łącznie z godnością i jakąkolwiek możliwością życia w
społeczeństwie jako normalny dzieciak. Zupełnie, jakby czyjeś życie było
jedynie niszowym produktem, dostępnym w każdym supermarkecie po taniości. Nic
więcej ich nie interesowało. Jeśli nie byłeś martwy, byłeś przydatny, zaś kiedy
umierałeś, wyrzucali cię na śmietnik, by w ciągu nie więcej niż godziny
zastąpić cię nowym, świeżym, nieskażonym okazem. Koło życia toczyło się,
urywało, a potem wymieniano na nowe. Taka właśnie była kolej rzeczy, której nie
chciałem zrozumieć. A chociaż może… rozumiałem ją doskonale. Doskonale też
widziałem, że ludzie zamieszani w swoje badania, nie bacząc na trupy i zapach
śmierci w laboratorium, byli gotowi oddać największą stawkę w zamian za
sukces.
Starszy
znowu zaczął nalegać, bym usiadł obok, a moje nogi same skierowały się w jego
stronę, po chwili zaś usiadłem na kanapie, twardo wbijając w niego wzrok. W tle
dało się słyszeć jedynie jakiś delikatny, blues’owy kawałek, podczas gdy on
wyjął z kieszeni papierosa i odpalił go szybkim, niemal niezauważalnym ruchem
za pomocą srebrnej zippo. Śmierdziało,
zupełnie jak na korytarzu obok pokoju doktora, kiedy po kilku godzinach siedzenia
w zamkniętym pomieszczeniu, w końcu je otwierał.
-Powiedz mi,
kim jesteś?- głos mężczyzny nie brzmiał, jakby chciał mi zrobić krzywdę,
chociaż może były to pozory? Wyciągnąć ze mnie informacje, a potem zabić i
wrzucić do piwnicy? I takie obiekcje miałem, jednak nie zamierzałem się
zbyt łatwo im poddawać, Dowell od
dłuższego czasu powtarzał mi „nie zrozumiesz, dopóki się nie przejedziesz”,
cokolwiek miało to znaczyć. Może miał rację? A może z drugiej strony skończę
jak on? W kałuży własnej, szkarłatnej krwi?
-Jak masz na
imię?- głos śniadego znów dopadł moje uszy, nakierowując mnie na oczekiwany ton
wypowiedzi. Ja jedynie skinąłem, dłuższą chwilę jeszcze milcząc, jednak łagodny
wyraz twarzy żołnierza skłonił mnie do otworzenia
ust i wydania z nich choćby minimalnie słyszalnego dźwięku.
-Arata.-
burknąłem pod nosem, bardziej do siebie, niż do kogokolwiek innego, jednak na
chwilę obecną powinno to wystarczyć. Przynajmniej ja tak uważałem, bo chciał,
czy nie chciał, to ja mogłem czuć się tu ofiarą.- A Ty?
-O,
odezwałeś się! Jestem Ci za to coś winny, naprawdę. Myślałem, że cały czas
będziesz patrzył na mnie wymownie z tym twoim mordem w oczach.- mruknął do mnie
całkowicie poważnie, by zaraz się roześmiać i poklepać mnie po głowie. Odważny
koleś, nie powiem. Jeszcze nie znał moich możliwości, więc dlaczego był do mnie
tak przyjaźnie nastawiony?- Mnie nazywają Rambert, albo ewentualnie, jeśli
wolisz imię- Drake.
-Drake?
Spoko, może być i tak.
Nie
rozumiałem tego człowieka mimo wszystko. Ale dlaczego mi ufał? Dlaczego
zachowywał się tak, jakbyśmy znali się od długiego czasu? Dlaczego nie czułem
się przy nim obco i nie uważałem, żeby przypadkiem mnie nie skrzywdził? Czy to
on był winien śmierci Dowella?
Pytania się
mnożyły, ilość odpowiedzi drastycznie malała.
Arata… w co
ty się wpakowałeś?
Nie mogę się doczekać więcej ......
OdpowiedzUsuń