niedziela, 5 kwietnia 2015

GAIDEN.




ROZDZIAŁ I.

Arata.

 
 Uczucie wypływających kropel krwi z mojego ciała nigdy nie było okropniejsze. Tysiące atomów rozbijanych kolejno w moim umyśle, zarówno psychicznie jak i fizycznie. Auto-destrukcyjność ludzkiego organizmu, zatrzymanie akcji serca, śmierć. Tak to nazywają.
Przeprowadzali na nas badania od kiedy pamiętam. Nie sądziłem, że kiedykolwiek uda mi się wyrwać z mojego małego piekła na ziemi. Do dzisiaj. Czyżbym właśnie tak miał skończyć? 17 wiosna mojego życia odpływała bezzwłocznie i nie pozwalała już na żadną pomyłkę. Oddech też zanikł, zupełnie jakby ktoś wyssał go z moich płuc, zanim zdążyłem zareagować. Kable sterczały z mojego ciała, a blade światło zdawało się przygasać, tworząc na moich powiekach mozaikę cieni. Nawet to mi zabrali. Ostatnią rzeczą, jaką udało mi się zobaczyć, była twarz zasłonięta do połowy maseczką lekarską. Potem ciemność i głucha cisza odebrały mi ostatnie światełko nadziei.
Umarłem.

Zima tego roku nie należała do najlżejszych. Swoista zaduma wypełniała serce naukowca pracującego nad tajnym, wojskowym projektem. Kiedy już badania przyniosły oczekiwane rezultaty, ostatnia deska ratunku padła. Obiekt nie wykazał czynności życiowych. Mimo to nie spalił truchła, czekał. Może sekcja wykazałaby, gdzie popełnił błąd. Przerwa na papierosa, kawę i rychły powrót do pracy, nie mógł bardziej się obijać. Od kiedy dostał oficjalne pismo, że jeśli nie pokaże satysfakcjonujących wyników, to straci wszelkie dotacje z Centrali, panikował. Nie sypiał, nie jadał. Pracował.  Do czasu. Po laboratorium rozniosły się plotki, że wojsko potrzebuje nowych technologii do wszczęcia wojny z sąsiadującym państwem. Życie całego społeczeństwa było zagrożone. Wyniki… trzeba je spalić…
-Ty! Ty żyjesz!
Krzyknął zadziwiony tym, że usiadłem i zacząłem rozglądać się po laboratorium.
-Ano, żyję i mam się całkiem dobrze.
Doktor wyjął z kieszeni dyktafon i włączył nagrywanie.
Obiekt 197A25 osiągnął pozytywny odczynnik. Poziom substancji czynnej w normie. Wykazuje wszystkie funkcje życiowe.”
Obiekt? A, chodziło o mnie. Więc nadal byłem w laboratorium. Dziwne. Nie czułem się jak dawniej. Nie czułem już dyskomfortu, czułem za to niepokój. Obiekt wojskowy… czyli… czyli zaraz przekaże mnie dalej. Spanikowany skuliłem się na leżance i schowałem twarz w dłonie.
-Co teraz będzie ze mną?
Naukowiec zdjął maseczkę i spojrzał na mnie uradowany. Nie był stary. Na oko miał może kilka lat więcej niż ja.  Nie wiem, ze 24?
-Ty, mój Drogi, pójdziesz ze mną. Trzeba Cię ukryć. Nikt nie może Cię znaleźć.


Trzeci miesiąc, od kiedy udało nam się uciec z laboratorium, przyniósł mi wiele ciekawych, nowych doświadczeń. Nie sądziłem, że własnie teraz przyjdzie mi poznać smak wolności, a wszystko za sprawą doktora dr. Dowella. Codzienna rehabilitacja nie była jednak czymś przyjemnym. Może i nie miałem poprzypinanych kabli, ale wciąż… to dziwne wrażenie ciągłej obserwacji nie dawało mi spokoju.
I tym razem, gdy wyszedłem z domu, by posprzątać podwórko, uczucie rozerwania wdarło się do mojego serca. Nie pamiętałem, co oznaczała taka reakcja mojego ciała. Wydawało mi się, że zaraz obudzę się przykuty do łóżka, że w moich żyłach nadal płyną te wszystkie substancje, którymi mnie faszerowali. Oparłem się lekko o ścianę. Pobladłem. Czułem całym sobą, jakbym zaraz miał stracić grunt pod nogami, chciałem płakać, krzyczeć i zwrócić wszystko, co zjadłem, jednak starałem się z tym walczyć i już po chwili odkaszlnąłem, wracając do roboty. Przecież nie mogłem martwić doktorka, który z niecierpliwością czekał, aż wrócę, bo nie chciał mnie zostawiać bez opieki na zewnątrz. Kto wie, kiedy pojawiliby się żołnierze, jeśli wyczuliby spisek ze strony naukowców? Westchnąłem ciężej i bez problemu uniosłem trzy wielkie wory żelaznych gratów stojących pod domem, po czym wyniosłem je pod kontener na śmieci. Nie miałem problemu z żadnymi pracami domowymi i zapewne każda gospodyni z wielką chęcią przyjęłaby kogoś mojego pokroju pod swój dach, gdyby tylko w zamian za utrzymanie pomagałby właśnie w ten sposób. Chore obiekcje, jednak nie zamierzałem zbyt długo gdybać. Zdawałoby się, że po tak długim czasie uda mi się zaaklimatyzować w mieście. Nic bardziej mylnego! Od wyjścia z laboratorium niemal nie ruszałem tyłka z domu, nie zapoznałem się z rówieśnikami, ani nie poszedłem do szkoły. W końcu nawet lewe papiery nie zapewniłyby mi bezpieczeństwa.
-Arata, ty nadal na zewnątrz?- Starszy wyszedł przez drzwi, spoglądając na mnie ciekawym wzrokiem. Chyba nie ucieszył go fakt, że używam swoich zdolności w zwykłym wynoszeniu śmieci, bo gdy tylko podszedłem do niego, solidnie przywalił mi w głowę. Boleśnie jęknąłem, zaraz rozmasowując pulsujące po uderzeniu miejsce.
-Pracuję, cholera! Nie musiałeś tak mocno, wiesz?- odsunąłem się od niego oburzony, po czym pokręciłem z niezadowoleniem głową. Nie sądziłem, że za każdym razem będzie karał mnie tak samo. Przecież sam doprowadził moje ciało do tego stopnia. To przez niego taki byłem. Patrzyłem na doktora poszkodowany. Jego długie blond, upięte w kucyk włosy sięgały mu już prawie do pasa, bródka sterczała niczym u dojrzałego kozła… nie, nie żartuję! Nie golił się, od kiedy tylko pamiętam. Zresztą.. Mało co go widziałem. Zamknięty w swoim wyimaginowanym świecie siedział w pokoju, tylko od czasu do czasu uraczył mnie swoim towarzystwem. Wszystkimi pracami domowymi zajmowałem się ja. Gotowałem, sprzątałem, prałem. Bywały nawet dni, kiedy to porządkowałem jego niezrozumiałe dla mnie zapiski, które zostawiał w salonie, ale to również mogłem traktować jako normalną część dnia. Zupełnie nieświadomy tego, że po drugiej stronie pokoju może dziać się coś niepokojącego. Jeśli ktokolwiek przychodził w odwiedziny, naszą wspólną wersją było to, że jestem jego 17 letnim siostrzeńcem, który przyjechał w odwiedziny z miasta na drugim końcu kraju, ale mimo tak długiego odcinka czasu, nadal nikt nie zorientował się, że nie jesteśmy do siebie nawet w minimalnym stopniu podobni. On, 181 cm wysokości, około 76 kilogramów, ze swoją posturą typowego bankiera niczym nie dorównywał mnie. Co z tego, że byłem nieco niższy? Co z tego, że moje włosy były koloru hebanowego? Geny recesywne, przecież wszystko można zwalić na nie. Albo „wdał się w ojca!”, kimkolwiek ta osoba być mogła.
-Za niedługo nie będziesz już musiał całymi dniami siedzieć w domu. Załatwię ci uczelnię. Musisz się socjalizować.  Arata, co powiesz na wyjście do pizzerii?
Na te słowa zamarłem. W mojej piersi wypaliła się ogromna, niewidzialna dziura. Szkoła. Ludzie. Jakbym miał sobie poradzić samemu, już dawno wyniósłbym się od Dowella i zamieszkał gdzieś. Z dala od wszystkiego. Z dala od miasta. Najlepiej na jakimś krańcu świata. Tam, gdzie mógłbym być sobą, chociaż tak po części. Bo ja nadal byłem człowiekiem, prawda? Nadal umiałem czuć, nadal mówiłem i wyglądałem jak człowiek. Czy to czyniło mnie chociaż trochę jednym z nich?
Dopiero po chwili udało mi się jakkolwiek zareagować. Odwróciłem się do niego przodem, powoli robiąc dwa, trzy kroki w jego stronę. Zatrzymałem się zaraz przy schodach, z trudem przełykając ślinę. W moim gardle utknęła wielka gula, która zdawała się być nie do pokonania. A przynajmniej ja tak uważałem. I wszystko, co starało mi się udowodnić, że jestem słaby pomimo predyspozycji mojego ciała nagle zaatakowało, jakby zmasowany nalot na moją samoocenę był nieunikniony, a ja sam stałem się miejscem odwiecznej walki dobra ze złem. Tylko co można było uznać za dobro, a co za jego kontrast? Chęć przeżycia czy powinności? Musiałem udawać kogoś, kim nie byłem, czy to aby na pewno było stosowne? Obawiałem się każdego ludzkiego gestu, dnia jutrzejszego, nawet spojrzenia w lustro, podczas gdy wydarzy się coś, o czym od dawna próbowałem zapomnieć. Nie umiałem być człowiekiem  po tym wszystkim, czego doznałem. Byłem maszyną. Nie czułem się związany ze społeczeństwem pod żadnym względem, więc dlaczego miałbym zachowywać się jak zwyczajny nastolatek?
Odpowiedź była prosta. Moja rola w tym świecie nie została jeszcze napisana do końca. Dowell twierdził, że skoro mogłem stać się hybrydą, proces też można było odwrócić. Ale do tego potrzebował czasu i badań, o których nie zdradzał mi więcej, niż było to konieczne. Ja miałem zająć się własnymi sprawami. Skoro chciał przywrócić mi ludzką godność, pragnienia i życie, musiałem trwale przeniknąć do zwyczajnego otoczenia. Nabrać cech, których będę potrzebował w późniejszym, możliwym życiu, a jednak… Czy była to szansa od Boga dla mnie? Czy jednak przekleństwo, które każdego ranka dawało o sobie znać, kiedy patrzyłem na ślady na swoim ciele po prowadzonych na nim eksperymentach? Setki małych blizn po nacięciach zdawały się nie mieć końca, a także numer seryjny, na trwałe wygrawerowany w mojej skórze tuż przy uchu… na stałe… Niczym nieunikniony los, który właśnie odzywał się po należną mu zapłatę.
-Zgoda.- burknąłem w końcu w odpowiedzi na jego pytanie. Nie mogłem kazać mu dłużej czekać, w końcu to, co proponował, to, czym mnie obdarował… wszystko to składało się na moje wolne życie. Dla mnie poświęcił robotę, dla mnie odszedł laboratorium i na własną rękę zaczął szukać odpowiedzi. Bo czymże jest bycie człowiekiem podczas gdy tak trudno odnaleźć sens własnego życia. Co znaczy byt? Co znaczy, że z góry przypisana jest mi jakaś rola? I czy udałoby mi się kiedykolwiek zmienić bieg wydarzeń, gdybym wiedział, co wiąże się z poniesieniem konsekwencji za ingerowanie w boską moc stworzenia?
Dowell jedynie uśmiechnął się do mnie i wrócił do środka, nie zamykając za sobą drzwi. Można by powiedzieć, że traktowałem to miejsce jak swój prawdziwy dom. Mały, przytulny, na przedmieściach. Chyba lepszego życia nie mógłbym sobie zaplanować żyjąc w cieniu celi w podziemiach Korpusu Wojskowego w Południowej Armii. Chyba gdyby nie ten skurczybyk, nadal gniłbym przypięty do kroplówki. Nie. Nie chyba. Z pewnością właśnie tak by było. Uśmiechnąłem się mimowolnie, kierując się zaraz za nim. Zawsze robił tak samo. Zostawianie otwartych drzwi było dla mnie niczym zaproszenie, popędzanie mnie. Nie musiał przy tym mówić, żebym wracał. To stało się już naszą tradycją. Codziennością. Traktowałem tego człowieka niczym przybranego ojca, choć wcześniej nie pamiętałem, co to pojęcie oznacza. Nic, co kojarzyło mi się z doczesnym życiem na wolności nie kojarzyło mi się dobrze i pamiętałem jedynie niewygodne urywki.
Teraz miałem nowe życie. Imię, nazwisko, własny pokój i marzenia. Ale czym były marzenia dzieciaka, który wychował się w laboratorium? Chciałem zasmakować normalnego życia, jednocześnie bojąc się konsekwencji. 
Wskoczyłem do domu i od razu udałem się do salonu, gdzie powoli zdjąłem buty. Nie przeszkadzało mi to, że ich miejsce powinno być w przedpokoju, skoro i tak to ja wszystko tutaj czyściłem. Byłbym zadowolony wiedząc, że choć część tego brudu jest faktycznie spowodowana moim użytkowaniem domu. Bluzę rzuciłem na kanapę, samemu rzucając się zaraz obok niej, a nogi wygodnie wyciągnąłem wzdłuż materaca. Przecież nikt by mi nie zabronił, nawet gdybym miał nad sobą doktora Dowella. Jedynym zabronionym mi czynem było pokazywanie swoich zdolności na ulicy, czyli automatycznie pomaganie innym odpadało na pierwszej linii. Zawsze mógłbym przesadzić, co spowodowałoby zaciekawienie się mną mediów, a w efekcie wojska. Wojsko… niezbyt dobrze kojarzyło mi się to miejsce. Ba. Najchętniej uciekłbym wspomnieniami hen daleko, żeby tylko nie mieć przed oczami całej tej masakry. Ona nigdy chyba nie zostanie wymazana z mojej pamięci. Nigdy…
Z zamyślenia wyrwał mnie dzwonek do drzwi. Podniosłem się po chwili, od razu kierując się do przedpokoju. Nie minęło dłużej niż minuta, kiedy na dole pojawił się Dowell we własnej osobie i już zerkał mi przez ramię, żeby tylko dostrzec sylwetkę, która zdecydowała się na odwiedziny. Wydawało mi się to podejrzane, ale nie komentowałem. Moją powinnością było spełniać wszystkie prośby i wykonywanie obowiązków domowych. Nic innego. Wpuściłem przybysza do środka. Wysoki, szczupły, nawet mógłbym rzec, że nieco wychudzony starszy facet. Plecy miał przygarbione, zasłonięte czarnym płaszczem przeciwdeszczowym do kolan, walizeczka w dłoni, a na oczach odbijające blask słoneczny okulary. Głowę mężczyzny chronił beżowy kapelusz typu Fedora.
Odsunąłem się. Skąd mogłem mieć pewność, że nie przyszedł tu po mnie? Czasem moje podejrzenia doprowadzały mnie do skraju wytrzymałości, ale cóż. Lepiej więcej zamartwiania się o byle powody, niż późniejsze problemy związane ze zbyt wielkim rozkojarzeniem. Starszy mężczyzna podał dłoń Dowellowi i skłonił się, po chwili krótko obdarowując mnie spojrzeniem. A przynajmniej tak myślałem, bo spod jego okularów nie widziałem nic, co można było nazwać wzrokiem. Czułem jego spojrzenie na sobie, to właśnie było trafne określenie. Wyminąłem ich, szybkim krokiem ruszając do kuchni. W moim obowiązku leżało także obsłużenie gości, tak więc od razu zabrałem się za przygotowanie wcześniej zakupionego biszkopta i wyjęcie kubeczków do herbaty.
-Proszę wejść i się rozgościć.- mruknął Dowell, wprowadzając mężczyznę do salonu i wskazując mu na miejsce siedzące. Od razu dało się poznać, że nieznajomy zainteresowany jest moją osobą. Wzrok starszego błądził za mną do momentu, kiedy wróciłem do salonu z tacą, na której znajdowały się dwie porcelanowe filiżaneczki z figlarnym wzorem tuż przy uszku. Postawiłem herbatę na stoliku, a doktor skinął do mnie dłonią. Znak, bym opuścił pomieszczenie, był niezwykle przejrzysty. Już po chwili czaiłem się pod drzwiami, oczywiście udając, że udałem się do siebie. Jaki debil nie skorzystałby z okazji, by czegoś się o sobie dowiedzieć? A nuż jednak będą rozmawiali o mnie? W tej grze niczego już być pewien nie mogłem, poza tym… i tak ciężko było mnie zaskoczyć. Widziałem piekło. Piekło na ziemi.
-Zdajesz sobie sprawę, że chłopak może  być Kluczem?- spytał drżącym głosem starszy.
-Doktorze Kurz, skąd pewność, że to właśnie wynik moich eksperymentów? Na komisji przedstawiłem dowody, że badania nie przyniosły żadnych rezultatów. Dlaczego więc miałbym okłamać cały wydział z panem na czele?
-Powody są różne. Mogę jedynie przypuszczać, że zechciał pan ukryć przed nami swój sukces. Jeśli jednak okazałoby się, że miałem rację, a faktycznie jest to ocalały Obiekt, radziłbym panu zjawić się z nim jutro z rana pod Centralnym Wydziałem. Wolałbym, by uniknął pan sądu wojskowego pod zarzutem zdrady kraju.
Dowell wstrzymał oddech. Mogłem jedynie wyobrażać sobie jego minę, siedział tyłem do mnie, co znacznie utrudniało mi ocenę sytuacji. Zdecydowanie mowa była o mnie, jednak nie dowiedziałem się niczego konkretnego. Zupełnie niczego. Moja przeszłość była dla mnie jedynie jedną wielką niewiadomą, pustą kartką, którą na siłę chciałem zapełnić. Dowiedzieć się. Czegokolwiek.
-W porządku. Zapewniam pana, że gdyby moje badania przyniosłyby oczekiwany rezultat, już dawno przedstawiłbym je komisji. Myśli pan, że celowo zrezygnowałem z dotacji?  Że pozwoliłem sobie na pogorszenie warunków pracy? Pan nie wie, ile wysiłku wymagało ode mnie utrzymanie odpowiedniego poziomu dla moich eksperymentów.  Nie wie pan, ile czasu zmarnowałem tylko po to, by dowiedzieć się, że wszystkie moje marzenia o stworzeniu człowieka idealnego były tylko nieosiągalnymi mrzonkami.
Głos doktora łamał się z każdej sekundy na sekundę bardziej. Przez chwilę nawet miałem wrażenie, że po jego policzkach ściekają łzy, jednak i tutaj moja pewność sytuacji została przyćmiona przez niewiedzę. Nie mogłem mówić „na pewno”. Za każdym razem istniały minimum dwie, trzy możliwości dla każdej sytuacji, a wszystko składało się w tak niewyobrażalnie przyćmioną rzeczywistość, że sam nie umiałem dobrać słów, które oddawałyby esencję tego wszystkiego. Darowałem sobie już gdybanie. Podniosłem się gwałtownie, cofając się kilka kroków aż do schodów, żeby zaraz ostrożnie i po cichu udać się na górę. Wystarczyło mi już tego dochodzenia. Z tej rozmowy nie wyniknął żaden konkret. Nic, co urządzałoby mnie i moją historię. Zamiast tego rzuciłem się na łóżko i przymknąłem oczy. Moim azylem nie był dom rodzinny. Czyżby moim przeznaczeniem do końca życia miało pozostać laboratorium i eksperymenty? Oczy otworzyłem po dłuższej chwili, czułem się nie do końca spełniony. Moje oczekiwania nagle prysły i nie zostawiły żadnego pozytywnego śladu. Żyłem w świecie, w którym wolność, prawda i honor nie łączyły się już pod żadnym pozorem. W zupełności powinny wystarczyć mi jedynie informacje przefiltrowane przez najwyższy wydział kontroli, przez gazety. Nic więcej. Czyżbym nie mógł zaufać nawet samemu sobie?   
Głośny warkot silnika zakłócił wszechobecną ciszę. Wydawać by się mogło, że w tej sprecyzowanej chwili kończyło się „wczoraj” oraz „dzisiaj”. Musiałem zacząć szukać odpowiedzi. Mojego jutra. Mojego życia. Wskazówki mogłyby czaić się wszędzie, więc gdybym miał rozpocząć poszukiwania, do kogo najpierw bym się udał?
Dowell nie mówił mi nic. Tematem tabu był tamten zimowy wieczór. Cały okres pracy w wojsku. Nie sądziłem, że kiedykolwiek uda mi się zwyciężyć z jego milczeniem. Wstałem z łóżka tylko po to, by zaraz stanąć przy oknie i odprowadzić wzrokiem znikającą za rogiem uliczki czarną furgonetkę. Kurz… nazwisko mężczyzny echem odbiło się w mojej głowie, nie pozwalając mi skupić się na niczym innym, niż dzisiejsze spotkanie. Jego twarz, głos, postura. Znajome gesty kryjące się gdzieś na dnie mojej pamięci.  Gdybym tylko przypomniał sobie chociaż część wskazówek, gdybym potrafił przywołać do siebie wspomnienia sprzed przebudzenia się w tej postaci… czy zdziałałbym cokolwiek, by potem bez zarzutu nazwać to osobistym zwycięstwem?
Z tą myślą nie mogłem walczyć już dłużej. Moje stopy same skierowały się do wyjścia z pokoju, potem schody, korytarz. Zapach świeżo parzonej kawy rozniósł się od kuchni po całym parterze, jednak po chwili wszystko zanikło. Czerń przechwyciła moje oczy, zdawało mi się, że umieram po raz kolejny. Chwila…
Spadające krople.
Szepty.
Wbijane igły.
Pojedynczo wymawiane nazwiska.
Przeszłość przesiąknięta goryczą.
…generał Parker.

-Arata, wszystko w porządku?- moje ramię przeszyło nieludzkie ciepło, a zaraz po tym otworzyłem oczy, odzyskując pełnię władzy nad swoim ciałem. Znowu byłem w domu, nie czułem przeszywającego mnie na wskroś bólu. Zamiast tego czułem zapach doktora Dowella, słyszałem jego głos, dotyk mężczyzny nie znikał z mojej skóry. Trzymałem się go kurczowo, jakbym obawiał się rychłego upadku, który chyba był mi pisany. Zerwałem się na równe nogi, czując nieprzyjemne kłucie w piersi. Serce chciało chwilowo uciec ode mnie, jednak nie pozwalała mu na to ciasna klatka żeber oraz moja samokontrola. Nie, musiałem się uspokoić. Emocjami nie zdziałałbym teraz nic.
-Kim był generał Parker?- spojrzałem na niego wymownie, wyczekując od niego odpowiedzi. Dowell zagryzł wargę, chyba nie zapowiadała się krótka opowieść czy bajeczka o Czerwonym Kapturku. Zbyt łatwo przychodziło mi odczytanie emocji z twarzy mężczyzny, czyżby właśnie na tym polegała swoistego rodzaju przyjaźń?
-Pozwól ze mną.
I w ten sposób tajemnica, której nigdy miałem nie poznać, ujrzała światło dzienne. Numer seryjny przy uchu zdawał się wyrywać z mej skóry, pragnął uciec, nie słuchać więcej. Ja tkwiłem w bezruchu, z boleśnie wymalowanym na twarzy grymasem, chcąc zapomnieć o każdym moim pytaniu dotyczącym przeszłości. Konsekwencja i brak wyczucia… chyba tylko tak mogłem nazwać to, co działo się teraz w mojej głowie. Rodzice, rodzeństwo, wracające do mnie prawdziwe obrazy różniące się tak bardzo od moich wyobrażeń prawidłowej rodziny. Będąc w swoim ciele nie potrafiłem dłużej uchować emocji i wybuchnąłem głośnym, niczym nie zduszonym płaczem.
-Nigdy nie sądziłem, że jeśli to się wyda, to mi wybaczysz. Dawałem ci złudne nadzieje, że w końcu odnajdziesz swoją rodzinę, że zamieszkasz z nimi i wszystko będzie w porządku, że zyskasz życie, o jakim każde normalne dziecko marzy i zarazem doświadcza. Wybacz, Arata, chyba dłużej nie powinienem ukrywać przed tobą prawdy…  
Opadłem bezwładnie na krzesło stojące przy biurku z wzrokiem tępo wbitym w zapełnioną zdjęciami i notatkami tablicę korkową znajdującą się na ścianie. Wzory, składy chemiczne, próbki DNA. Nie kłamał. Doktor Dowell z twarzą pokerzysty, którą znałem, zmienił się w roztrzęsioną sarnę, uciekającą przed hukiem strzelby. Dłonie trzęsły mu się jak galareta, głos cichł, by zaraz rozerwać ciszę niczym ostatni krzyk łabędzia. A powodem była moja chciwa natura, moje pragnienie o poznaniu swojej przeszłości. Często myląc dobro ze złem nigdy nie sądziłem, że dotrwam do dnia, w którym moje własne marzenia mnie pokonają. Dowell kontynuował. Nie wiedziałem, czy powinienem tego słuchać. Serce pękało mi na wskroś, zupełnie jakby zostało przeszyte na raz tysiącem stalowych prętów.
-Na ten sukces przez 4 lata pracował cały sztab najlepszych naukowców z całego świata. Z inicjatywy generała Parkera zostaliśmy powołani jako grupa, która miała zmienić oblicze wojny, jednak prawda okazała się bardziej zgubna niż utopijne obietnice o stabilizacji sytuacji militarnej kraju. Już wtedy groziła nam wojna. Nie mogliśmy ryzykować życiem tysięcy mieszkańców. To była nasza powinność.
Podniosłem się i chwiejnym krokiem zacząłem się przechadzać po pokoju, który przez trzy miesiące był dla mnie zakazaną komnatą. Przez ten cały czas odpowiedzi miałem pod nosem, jednak nie były one dostępne dla moich dłoni. W zupełności musiały wystarczyć mi kłamstwa i urojenia, ale teraz, kiedy prawda miała wycieknąć…
-Uczucie zgubionego ładu. Wyobrażałeś sobie kiedyś, że to, co uważałeś za swój sukces, w rzeczywistości było zagro…
Huk.
Dowell krztuszący się własną krwią upadł na ziemię, rękami usilnie starając się zatamować krwawienie z szyi. Szkarłatna plama na podłodze zdawała się rosnąć w tak zastraszającym tempie, że nie rejestrowałem niczego, co działo się wokół.  Doktor przypominający więdnący kwiat wił się na podłodze jeszcze kilka minut, by zaraz zastygnąć niczym uwięziony w mijającym czasie.
A plama rosła, wesoło kontrastując z bladą cerą leżącego w niej mężczyzny z ustami zamarłymi w krzyku, którego nikt już nie był w stanie usłyszeć.

1 komentarz: