ROZDZIAŁ I.
Arata.
Uczucie wypływających kropel krwi z mojego ciała nigdy nie
było okropniejsze. Tysiące atomów rozbijanych kolejno w moim umyśle, zarówno
psychicznie jak i fizycznie. Auto-destrukcyjność ludzkiego organizmu,
zatrzymanie akcji serca, śmierć. Tak to nazywają.
Przeprowadzali na nas badania od kiedy pamiętam. Nie
sądziłem, że kiedykolwiek uda mi się wyrwać z mojego małego piekła na ziemi. Do
dzisiaj. Czyżbym właśnie tak miał skończyć? 17 wiosna mojego życia odpływała
bezzwłocznie i nie pozwalała już na żadną pomyłkę. Oddech też zanikł, zupełnie
jakby ktoś wyssał go z moich płuc, zanim zdążyłem zareagować. Kable sterczały z
mojego ciała, a blade światło zdawało się przygasać, tworząc na moich powiekach
mozaikę cieni. Nawet to mi zabrali. Ostatnią rzeczą, jaką udało mi się
zobaczyć, była twarz zasłonięta do połowy maseczką lekarską. Potem ciemność i
głucha cisza odebrały mi ostatnie światełko nadziei.
Umarłem.
Zima tego roku nie należała do najlżejszych. Swoista zaduma
wypełniała serce naukowca pracującego nad tajnym, wojskowym projektem. Kiedy
już badania przyniosły oczekiwane rezultaty, ostatnia deska ratunku padła.
Obiekt nie wykazał czynności życiowych. Mimo to nie spalił truchła, czekał.
Może sekcja wykazałaby, gdzie popełnił błąd. Przerwa na papierosa, kawę i
rychły powrót do pracy, nie mógł bardziej się obijać. Od kiedy dostał oficjalne
pismo, że jeśli nie pokaże satysfakcjonujących wyników, to straci wszelkie
dotacje z Centrali, panikował. Nie sypiał, nie jadał. Pracował. Do czasu. Po laboratorium rozniosły się
plotki, że wojsko potrzebuje nowych technologii do wszczęcia wojny z
sąsiadującym państwem. Życie całego społeczeństwa było zagrożone. Wyniki…
trzeba je spalić…
-Ty! Ty
żyjesz!
Krzyknął
zadziwiony tym, że usiadłem i zacząłem rozglądać się po laboratorium.
-Ano, żyję i
mam się całkiem dobrze.
Doktor wyjął
z kieszeni dyktafon i włączył nagrywanie.
„Obiekt
197A25 osiągnął pozytywny odczynnik. Poziom substancji czynnej w normie.
Wykazuje wszystkie funkcje życiowe.”
Obiekt? A,
chodziło o mnie. Więc nadal byłem w laboratorium. Dziwne. Nie czułem się jak
dawniej. Nie czułem już dyskomfortu, czułem za to niepokój. Obiekt wojskowy…
czyli… czyli zaraz przekaże mnie dalej. Spanikowany skuliłem się na leżance i
schowałem twarz w dłonie.
-Co teraz
będzie ze mną?
Naukowiec
zdjął maseczkę i spojrzał na mnie uradowany. Nie był stary. Na oko miał może
kilka lat więcej niż ja. Nie wiem, ze
24?
-Ty, mój
Drogi, pójdziesz ze mną. Trzeba Cię ukryć. Nikt nie może Cię znaleźć.
Trzeci miesiąc, od kiedy udało nam się uciec z laboratorium,
przyniósł mi wiele ciekawych, nowych doświadczeń. Nie sądziłem, że własnie
teraz przyjdzie mi poznać smak wolności, a wszystko za sprawą doktora dr.
Dowella. Codzienna rehabilitacja nie była jednak czymś przyjemnym. Może i nie
miałem poprzypinanych kabli, ale wciąż… to dziwne wrażenie ciągłej obserwacji
nie dawało mi spokoju.
I tym razem, gdy wyszedłem z domu, by posprzątać podwórko,
uczucie rozerwania wdarło się do mojego serca. Nie pamiętałem, co oznaczała
taka reakcja mojego ciała. Wydawało mi się, że zaraz obudzę się przykuty do
łóżka, że w moich żyłach nadal płyną te wszystkie substancje, którymi mnie
faszerowali. Oparłem się lekko o ścianę. Pobladłem. Czułem całym sobą, jakbym
zaraz miał stracić grunt pod nogami, chciałem płakać, krzyczeć i zwrócić
wszystko, co zjadłem, jednak starałem się z tym walczyć i już po chwili
odkaszlnąłem, wracając do roboty. Przecież nie mogłem martwić doktorka, który z
niecierpliwością czekał, aż wrócę, bo nie chciał mnie zostawiać bez opieki na
zewnątrz. Kto wie, kiedy pojawiliby się żołnierze, jeśli wyczuliby spisek ze
strony naukowców? Westchnąłem ciężej i bez problemu uniosłem trzy wielkie wory
żelaznych gratów stojących pod domem, po czym wyniosłem je pod kontener na
śmieci. Nie miałem problemu z żadnymi pracami domowymi i zapewne każda
gospodyni z wielką chęcią przyjęłaby kogoś mojego pokroju pod swój dach, gdyby
tylko w zamian za utrzymanie pomagałby właśnie w ten sposób. Chore obiekcje,
jednak nie zamierzałem zbyt długo gdybać. Zdawałoby się, że po tak długim
czasie uda mi się zaaklimatyzować w mieście. Nic bardziej mylnego! Od wyjścia z
laboratorium niemal nie ruszałem tyłka z domu, nie zapoznałem się z
rówieśnikami, ani nie poszedłem do szkoły. W końcu nawet lewe papiery nie
zapewniłyby mi bezpieczeństwa.
-Arata, ty nadal na zewnątrz?- Starszy wyszedł przez drzwi,
spoglądając na mnie ciekawym wzrokiem. Chyba nie ucieszył go fakt, że używam
swoich zdolności w zwykłym wynoszeniu śmieci, bo gdy tylko podszedłem do niego,
solidnie przywalił mi w głowę. Boleśnie jęknąłem, zaraz rozmasowując pulsujące
po uderzeniu miejsce.
-Pracuję, cholera! Nie musiałeś tak mocno, wiesz?- odsunąłem
się od niego oburzony, po czym pokręciłem z niezadowoleniem głową. Nie
sądziłem, że za każdym razem będzie karał mnie tak samo. Przecież sam
doprowadził moje ciało do tego stopnia. To przez niego taki byłem. Patrzyłem na
doktora poszkodowany. Jego długie blond, upięte w kucyk włosy sięgały mu już
prawie do pasa, bródka sterczała niczym u dojrzałego kozła… nie, nie żartuję!
Nie golił się, od kiedy tylko pamiętam. Zresztą.. Mało co go widziałem.
Zamknięty w swoim wyimaginowanym świecie siedział w pokoju, tylko od czasu do
czasu uraczył mnie swoim towarzystwem. Wszystkimi pracami domowymi zajmowałem
się ja. Gotowałem, sprzątałem, prałem. Bywały nawet dni, kiedy to porządkowałem
jego niezrozumiałe dla mnie zapiski, które zostawiał w salonie, ale to również
mogłem traktować jako normalną część dnia. Zupełnie nieświadomy tego, że po
drugiej stronie pokoju może dziać się coś niepokojącego. Jeśli ktokolwiek
przychodził w odwiedziny, naszą wspólną wersją było to, że jestem jego 17
letnim siostrzeńcem, który przyjechał w odwiedziny z miasta na drugim końcu
kraju, ale mimo tak długiego odcinka czasu, nadal nikt nie zorientował się, że
nie jesteśmy do siebie nawet w minimalnym stopniu podobni. On, 181 cm
wysokości, około 76 kilogramów, ze swoją posturą typowego bankiera niczym nie
dorównywał mnie. Co z tego, że byłem nieco niższy? Co z tego, że moje włosy
były koloru hebanowego? Geny recesywne, przecież wszystko można zwalić na nie.
Albo „wdał się w ojca!”, kimkolwiek ta osoba być mogła.
-Za niedługo nie będziesz już musiał całymi dniami siedzieć
w domu. Załatwię ci uczelnię. Musisz się socjalizować. Arata, co powiesz na wyjście do pizzerii?
Na te słowa zamarłem. W mojej piersi wypaliła się ogromna,
niewidzialna dziura. Szkoła. Ludzie. Jakbym miał sobie poradzić samemu, już
dawno wyniósłbym się od Dowella i zamieszkał gdzieś. Z dala od wszystkiego. Z
dala od miasta. Najlepiej na jakimś krańcu świata. Tam, gdzie mógłbym być sobą,
chociaż tak po części. Bo ja nadal byłem człowiekiem, prawda? Nadal umiałem
czuć, nadal mówiłem i wyglądałem jak człowiek. Czy to czyniło mnie chociaż
trochę jednym z nich?
Dopiero po chwili udało mi się jakkolwiek zareagować.
Odwróciłem się do niego przodem, powoli robiąc dwa, trzy kroki w jego stronę.
Zatrzymałem się zaraz przy schodach, z trudem przełykając ślinę. W moim gardle
utknęła wielka gula, która zdawała się być nie do pokonania. A przynajmniej ja
tak uważałem. I wszystko, co starało mi się udowodnić, że jestem słaby pomimo
predyspozycji mojego ciała nagle zaatakowało, jakby zmasowany nalot na moją
samoocenę był nieunikniony, a ja sam stałem się miejscem odwiecznej walki dobra
ze złem. Tylko co można było uznać za dobro, a co za jego kontrast? Chęć
przeżycia czy powinności? Musiałem udawać kogoś, kim nie byłem, czy to aby na
pewno było stosowne? Obawiałem się każdego ludzkiego gestu, dnia jutrzejszego,
nawet spojrzenia w lustro, podczas gdy wydarzy się coś, o czym od dawna
próbowałem zapomnieć. Nie umiałem być człowiekiem po tym wszystkim, czego doznałem. Byłem
maszyną. Nie czułem się związany ze społeczeństwem pod żadnym względem, więc
dlaczego miałbym zachowywać się jak zwyczajny nastolatek?
Odpowiedź była prosta. Moja rola w tym świecie nie została
jeszcze napisana do końca. Dowell twierdził, że skoro mogłem stać się hybrydą,
proces też można było odwrócić. Ale do tego potrzebował czasu i badań, o
których nie zdradzał mi więcej, niż było to konieczne. Ja miałem zająć się
własnymi sprawami. Skoro chciał przywrócić mi ludzką godność, pragnienia i
życie, musiałem trwale przeniknąć do zwyczajnego otoczenia. Nabrać cech,
których będę potrzebował w późniejszym, możliwym życiu, a jednak… Czy była to
szansa od Boga dla mnie? Czy jednak przekleństwo, które każdego ranka dawało o
sobie znać, kiedy patrzyłem na ślady na swoim ciele po prowadzonych na nim
eksperymentach? Setki małych blizn po nacięciach zdawały się nie mieć końca, a
także numer seryjny, na trwałe wygrawerowany w mojej skórze tuż przy uchu… na
stałe… Niczym nieunikniony los, który właśnie odzywał się po należną mu
zapłatę.
-Zgoda.- burknąłem w końcu w odpowiedzi na jego pytanie. Nie
mogłem kazać mu dłużej czekać, w końcu to, co proponował, to, czym mnie
obdarował… wszystko to składało się na moje wolne życie. Dla mnie poświęcił
robotę, dla mnie odszedł laboratorium i na własną rękę zaczął szukać
odpowiedzi. Bo czymże jest bycie człowiekiem podczas gdy tak trudno odnaleźć
sens własnego życia. Co znaczy byt? Co znaczy, że z góry przypisana jest mi
jakaś rola? I czy udałoby mi się kiedykolwiek zmienić bieg wydarzeń, gdybym
wiedział, co wiąże się z poniesieniem konsekwencji za ingerowanie w boską moc
stworzenia?
Dowell jedynie uśmiechnął się do mnie i wrócił do środka,
nie zamykając za sobą drzwi. Można by powiedzieć, że traktowałem to miejsce jak
swój prawdziwy dom. Mały, przytulny, na przedmieściach. Chyba lepszego życia
nie mógłbym sobie zaplanować żyjąc w cieniu celi w podziemiach Korpusu Wojskowego
w Południowej Armii. Chyba gdyby nie ten skurczybyk, nadal gniłbym przypięty do
kroplówki. Nie. Nie chyba. Z pewnością właśnie tak by było. Uśmiechnąłem się
mimowolnie, kierując się zaraz za nim. Zawsze robił tak samo. Zostawianie
otwartych drzwi było dla mnie niczym zaproszenie, popędzanie mnie. Nie musiał
przy tym mówić, żebym wracał. To stało się już naszą tradycją. Codziennością.
Traktowałem tego człowieka niczym przybranego ojca, choć wcześniej nie
pamiętałem, co to pojęcie oznacza. Nic, co kojarzyło mi się z doczesnym życiem
na wolności nie kojarzyło mi się dobrze i pamiętałem jedynie niewygodne urywki.
Teraz miałem nowe życie. Imię, nazwisko, własny pokój i
marzenia. Ale czym były marzenia dzieciaka, który wychował się w laboratorium?
Chciałem zasmakować normalnego życia, jednocześnie bojąc się konsekwencji.
Wskoczyłem do domu i od razu udałem się do salonu, gdzie
powoli zdjąłem buty. Nie przeszkadzało mi to, że ich miejsce powinno być w
przedpokoju, skoro i tak to ja wszystko tutaj czyściłem. Byłbym zadowolony wiedząc,
że choć część tego brudu jest faktycznie spowodowana moim użytkowaniem domu.
Bluzę rzuciłem na kanapę, samemu rzucając się zaraz obok niej, a nogi wygodnie
wyciągnąłem wzdłuż materaca. Przecież nikt by mi nie zabronił, nawet gdybym
miał nad sobą doktora Dowella. Jedynym zabronionym mi czynem było pokazywanie
swoich zdolności na ulicy, czyli automatycznie pomaganie innym odpadało na
pierwszej linii. Zawsze mógłbym przesadzić, co spowodowałoby zaciekawienie się
mną mediów, a w efekcie wojska. Wojsko… niezbyt dobrze kojarzyło mi się to
miejsce. Ba. Najchętniej uciekłbym wspomnieniami hen daleko, żeby tylko nie
mieć przed oczami całej tej masakry. Ona nigdy chyba nie zostanie wymazana z
mojej pamięci. Nigdy…
Z zamyślenia wyrwał mnie dzwonek do drzwi. Podniosłem się po
chwili, od razu kierując się do przedpokoju. Nie minęło dłużej niż minuta,
kiedy na dole pojawił się Dowell we własnej osobie i już zerkał mi przez ramię,
żeby tylko dostrzec sylwetkę, która zdecydowała się na odwiedziny. Wydawało mi
się to podejrzane, ale nie komentowałem. Moją powinnością było spełniać
wszystkie prośby i wykonywanie obowiązków domowych. Nic innego. Wpuściłem
przybysza do środka. Wysoki, szczupły, nawet mógłbym rzec, że nieco wychudzony
starszy facet. Plecy miał przygarbione, zasłonięte czarnym płaszczem
przeciwdeszczowym do kolan, walizeczka w dłoni, a na oczach odbijające blask
słoneczny okulary. Głowę mężczyzny chronił beżowy kapelusz typu Fedora.
Odsunąłem się. Skąd mogłem mieć pewność, że nie przyszedł tu
po mnie? Czasem moje podejrzenia doprowadzały mnie do skraju wytrzymałości, ale
cóż. Lepiej więcej zamartwiania się o byle powody, niż późniejsze problemy
związane ze zbyt wielkim rozkojarzeniem. Starszy mężczyzna podał dłoń Dowellowi
i skłonił się, po chwili krótko obdarowując mnie spojrzeniem. A przynajmniej
tak myślałem, bo spod jego okularów nie widziałem nic, co można było nazwać
wzrokiem. Czułem jego spojrzenie na sobie, to właśnie było trafne określenie.
Wyminąłem ich, szybkim krokiem ruszając do kuchni. W moim obowiązku leżało
także obsłużenie gości, tak więc od razu zabrałem się za przygotowanie
wcześniej zakupionego biszkopta i wyjęcie kubeczków do herbaty.
-Proszę wejść i się rozgościć.- mruknął Dowell, wprowadzając
mężczyznę do salonu i wskazując mu na miejsce siedzące. Od razu dało się
poznać, że nieznajomy zainteresowany jest moją osobą. Wzrok starszego błądził
za mną do momentu, kiedy wróciłem do salonu z tacą, na której znajdowały się
dwie porcelanowe filiżaneczki z figlarnym wzorem tuż przy uszku. Postawiłem
herbatę na stoliku, a doktor skinął do mnie dłonią. Znak, bym opuścił
pomieszczenie, był niezwykle przejrzysty. Już po chwili czaiłem się pod drzwiami,
oczywiście udając, że udałem się do siebie. Jaki debil nie skorzystałby z
okazji, by czegoś się o sobie dowiedzieć? A nuż jednak będą rozmawiali o mnie?
W tej grze niczego już być pewien nie mogłem, poza tym… i tak ciężko było mnie
zaskoczyć. Widziałem piekło. Piekło na ziemi.
-Zdajesz sobie sprawę, że chłopak może być Kluczem?- spytał drżącym głosem starszy.
-Doktorze
Kurz, skąd pewność, że to właśnie wynik moich eksperymentów? Na komisji
przedstawiłem dowody, że badania nie przyniosły żadnych rezultatów. Dlaczego
więc miałbym okłamać cały wydział z panem na czele?
-Powody są
różne. Mogę jedynie przypuszczać, że zechciał pan ukryć przed nami swój sukces.
Jeśli jednak okazałoby się, że miałem rację, a faktycznie jest to ocalały
Obiekt, radziłbym panu zjawić się z nim jutro z rana pod Centralnym Wydziałem.
Wolałbym, by uniknął pan sądu wojskowego pod zarzutem zdrady kraju.
Dowell wstrzymał oddech. Mogłem jedynie wyobrażać sobie jego
minę, siedział tyłem do mnie, co znacznie utrudniało mi ocenę sytuacji. Zdecydowanie
mowa była o mnie, jednak nie dowiedziałem się niczego konkretnego. Zupełnie
niczego. Moja przeszłość była dla mnie jedynie jedną wielką niewiadomą, pustą
kartką, którą na siłę chciałem zapełnić. Dowiedzieć się. Czegokolwiek.
-W porządku. Zapewniam pana, że gdyby moje badania
przyniosłyby oczekiwany rezultat, już dawno przedstawiłbym je komisji. Myśli
pan, że celowo zrezygnowałem z dotacji?
Że pozwoliłem sobie na pogorszenie warunków pracy? Pan nie wie, ile
wysiłku wymagało ode mnie utrzymanie odpowiedniego poziomu dla moich
eksperymentów. Nie wie pan, ile czasu
zmarnowałem tylko po to, by dowiedzieć się, że wszystkie moje marzenia o stworzeniu
człowieka idealnego były tylko nieosiągalnymi mrzonkami.
Głos doktora łamał się z każdej sekundy na sekundę bardziej.
Przez chwilę nawet miałem wrażenie, że po jego policzkach ściekają łzy, jednak
i tutaj moja pewność sytuacji została przyćmiona przez niewiedzę. Nie mogłem
mówić „na pewno”. Za każdym razem istniały minimum dwie, trzy możliwości dla
każdej sytuacji, a wszystko składało się w tak niewyobrażalnie przyćmioną
rzeczywistość, że sam nie umiałem dobrać słów, które oddawałyby esencję tego
wszystkiego. Darowałem sobie już gdybanie. Podniosłem się gwałtownie, cofając
się kilka kroków aż do schodów, żeby zaraz ostrożnie i po cichu udać się na
górę. Wystarczyło mi już tego dochodzenia. Z tej rozmowy nie wyniknął żaden
konkret. Nic, co urządzałoby mnie i moją historię. Zamiast tego rzuciłem się na
łóżko i przymknąłem oczy. Moim azylem nie był dom rodzinny. Czyżby moim
przeznaczeniem do końca życia miało pozostać laboratorium i eksperymenty? Oczy
otworzyłem po dłuższej chwili, czułem się nie do końca spełniony. Moje
oczekiwania nagle prysły i nie zostawiły żadnego pozytywnego śladu. Żyłem w
świecie, w którym wolność, prawda i honor nie łączyły się już pod żadnym
pozorem. W zupełności powinny wystarczyć mi jedynie informacje przefiltrowane
przez najwyższy wydział kontroli, przez gazety. Nic więcej. Czyżbym nie mógł
zaufać nawet samemu sobie?
Głośny warkot silnika zakłócił wszechobecną ciszę. Wydawać by się mogło, że w tej sprecyzowanej chwili kończyło się „wczoraj” oraz „dzisiaj”. Musiałem zacząć szukać odpowiedzi. Mojego jutra. Mojego życia. Wskazówki mogłyby czaić się wszędzie, więc gdybym miał rozpocząć poszukiwania, do kogo najpierw bym się udał?
Głośny warkot silnika zakłócił wszechobecną ciszę. Wydawać by się mogło, że w tej sprecyzowanej chwili kończyło się „wczoraj” oraz „dzisiaj”. Musiałem zacząć szukać odpowiedzi. Mojego jutra. Mojego życia. Wskazówki mogłyby czaić się wszędzie, więc gdybym miał rozpocząć poszukiwania, do kogo najpierw bym się udał?
Dowell nie mówił mi nic. Tematem tabu był tamten zimowy
wieczór. Cały okres pracy w wojsku. Nie sądziłem, że kiedykolwiek uda mi się
zwyciężyć z jego milczeniem. Wstałem z łóżka tylko po to, by zaraz stanąć przy
oknie i odprowadzić wzrokiem znikającą za rogiem uliczki czarną furgonetkę.
Kurz… nazwisko mężczyzny echem odbiło się w mojej głowie, nie pozwalając mi
skupić się na niczym innym, niż dzisiejsze spotkanie. Jego twarz, głos,
postura. Znajome gesty kryjące się gdzieś na dnie mojej pamięci. Gdybym tylko przypomniał sobie chociaż część
wskazówek, gdybym potrafił przywołać do siebie wspomnienia sprzed przebudzenia
się w tej postaci… czy zdziałałbym cokolwiek, by potem bez zarzutu nazwać to
osobistym zwycięstwem?
Z tą myślą nie mogłem walczyć już dłużej. Moje stopy same
skierowały się do wyjścia z pokoju, potem schody, korytarz. Zapach świeżo
parzonej kawy rozniósł się od kuchni po całym parterze, jednak po chwili
wszystko zanikło. Czerń przechwyciła moje oczy, zdawało mi się, że umieram po
raz kolejny. Chwila…
Spadające
krople.
Szepty.
Wbijane
igły.
Pojedynczo
wymawiane nazwiska.
Przeszłość
przesiąknięta goryczą.
…generał
Parker.
-Arata, wszystko w porządku?- moje ramię przeszyło
nieludzkie ciepło, a zaraz po tym otworzyłem oczy, odzyskując pełnię władzy nad
swoim ciałem. Znowu byłem w domu, nie czułem przeszywającego mnie na wskroś
bólu. Zamiast tego czułem zapach doktora Dowella, słyszałem jego głos, dotyk
mężczyzny nie znikał z mojej skóry. Trzymałem się go kurczowo, jakbym obawiał
się rychłego upadku, który chyba był mi pisany. Zerwałem się na równe nogi,
czując nieprzyjemne kłucie w piersi. Serce chciało chwilowo uciec ode mnie,
jednak nie pozwalała mu na to ciasna klatka żeber oraz moja samokontrola. Nie,
musiałem się uspokoić. Emocjami nie zdziałałbym teraz nic.
-Kim był generał Parker?- spojrzałem na niego wymownie,
wyczekując od niego odpowiedzi. Dowell zagryzł wargę, chyba nie zapowiadała się
krótka opowieść czy bajeczka o Czerwonym Kapturku. Zbyt łatwo przychodziło mi
odczytanie emocji z twarzy mężczyzny, czyżby właśnie na tym polegała swoistego
rodzaju przyjaźń?
-Pozwól ze mną.
I w ten sposób tajemnica, której nigdy miałem nie poznać,
ujrzała światło dzienne. Numer seryjny przy uchu zdawał się wyrywać z mej
skóry, pragnął uciec, nie słuchać więcej. Ja tkwiłem w bezruchu, z boleśnie
wymalowanym na twarzy grymasem, chcąc zapomnieć o każdym moim pytaniu
dotyczącym przeszłości. Konsekwencja i brak wyczucia… chyba tylko tak mogłem
nazwać to, co działo się teraz w mojej głowie. Rodzice, rodzeństwo, wracające
do mnie prawdziwe obrazy różniące się tak bardzo od moich wyobrażeń prawidłowej
rodziny. Będąc w swoim ciele nie potrafiłem dłużej uchować emocji i wybuchnąłem
głośnym, niczym nie zduszonym płaczem.
-Nigdy nie sądziłem, że jeśli to się wyda, to mi wybaczysz.
Dawałem ci złudne nadzieje, że w końcu odnajdziesz swoją rodzinę, że
zamieszkasz z nimi i wszystko będzie w porządku, że zyskasz życie, o jakim
każde normalne dziecko marzy i zarazem doświadcza. Wybacz, Arata, chyba dłużej
nie powinienem ukrywać przed tobą prawdy…
Opadłem bezwładnie na krzesło stojące przy biurku z wzrokiem
tępo wbitym w zapełnioną zdjęciami i notatkami tablicę korkową znajdującą się
na ścianie. Wzory, składy chemiczne, próbki DNA. Nie kłamał. Doktor Dowell z
twarzą pokerzysty, którą znałem, zmienił się w roztrzęsioną sarnę, uciekającą
przed hukiem strzelby. Dłonie trzęsły mu się jak galareta, głos cichł, by zaraz
rozerwać ciszę niczym ostatni krzyk łabędzia. A powodem była moja chciwa
natura, moje pragnienie o poznaniu swojej przeszłości. Często myląc dobro ze
złem nigdy nie sądziłem, że dotrwam do dnia, w którym moje własne marzenia mnie
pokonają. Dowell kontynuował. Nie wiedziałem, czy powinienem tego słuchać.
Serce pękało mi na wskroś, zupełnie jakby zostało przeszyte na raz tysiącem
stalowych prętów.
-Na ten sukces przez 4 lata pracował cały sztab najlepszych
naukowców z całego świata. Z inicjatywy generała Parkera zostaliśmy powołani
jako grupa, która miała zmienić oblicze wojny, jednak prawda okazała się
bardziej zgubna niż utopijne obietnice o stabilizacji sytuacji militarnej
kraju. Już wtedy groziła nam wojna. Nie mogliśmy ryzykować życiem tysięcy
mieszkańców. To była nasza powinność.
Podniosłem się i chwiejnym krokiem zacząłem się przechadzać
po pokoju, który przez trzy miesiące był dla mnie zakazaną komnatą. Przez ten
cały czas odpowiedzi miałem pod nosem, jednak nie były one dostępne dla moich
dłoni. W zupełności musiały wystarczyć mi kłamstwa i urojenia, ale teraz, kiedy
prawda miała wycieknąć…
-Uczucie zgubionego ładu. Wyobrażałeś sobie kiedyś, że to,
co uważałeś za swój sukces, w rzeczywistości było zagro…
Huk.
Dowell krztuszący
się własną krwią upadł na ziemię, rękami usilnie starając się zatamować krwawienie
z szyi. Szkarłatna plama na podłodze zdawała się rosnąć w tak zastraszającym
tempie, że nie rejestrowałem niczego, co działo się wokół. Doktor przypominający więdnący kwiat wił się
na podłodze jeszcze kilka minut, by zaraz zastygnąć niczym uwięziony w
mijającym czasie.
A plama
rosła, wesoło kontrastując z bladą cerą leżącego w niej mężczyzny z ustami
zamarłymi w krzyku, którego nikt już nie był w stanie usłyszeć.
|Bardzo ciekawe ... czekam na więcej :)
OdpowiedzUsuń